sobota, 7 grudnia 2019/ w Polsce
Jeszcze przed wizytą w Darmstadt, w naszym sąsiedztwie i na ulicach podfrankfurckiego sioła zapanował ożywiony ruch. Panie i panowie, młodzi i starzy, wszyscy znienacka zaczęli stroić furtki i wejścia w bożonarodzeniowe ozdoby. Właściciele domów na bogato: podświetlone halogenowe sanie i mikołaje, renifery i choinki; mieszkańcy kondominiów z nieco mniejszym rozmachem, ale równie niezłomnie. Pojawiły się wieńce, świece, latarnie i bombki, wieszane na drzwiach i ustawiane w korytarzach i publicznych przedsionkach. Strach teraz trochę bierze, kiedy zbiegam z psem po schodach, lawirujemy z sunią między bożonarodzeniowymi bibelotami, z których, przysięgam, tylko część spełnia moje indywidualne normy estetyczne. Ale że o gustach się nie dyskutuje, obserwuję całość z podziwem dla sąsiedzkich starań i powoli zaczynam rozumieć, że skoro tylko przed naszymi drzwiami (cudownie) pusto, a przez to bezpiecznie inaczej, to jak w Rzymie gdyś wśród rzymian lub gdy wleziesz między wrony, przyjdzie i nam postarać się o stroik.
Wzięłyśmy się z Juniorką do sprawy ambitnie (kto zresztą wie, może trwa jakiś nienazwany a znaczący lokalny plebiscyt na najpiękniejszy stroik trzeciego piętra), duma narodowa też nam nie pozwala odpuścić, strzelamy oczami wokoło i analizujemy najnowsze trendy stroikowania.
I kiedy przy wejściu do windy mija mnie w pospiechu kolejna sąsiadka ze świerkowym wieńcem w dłoni, przyglądam się z większą uwagą dziwnej, prostej, jakby nieco modernistycznej łodydze zdobiącej wieniec jak wielka zegarowa wskazówka. I sama nie wiem jak, ani nie wiem skąd, spływa na mnie olśnienie: to amarylis!
Amarylis to nie jest zwykły kwiat. Już Linneusz nie wiedział, co z nim począć, i stworzył tylko dla niego osobną kategorię rodzaju. I jeszcze nadał miano kobiety, i uzupełnił: bella donna. Piękna pani. Po naszemu piękną panią zastąpiono przymiotnikiem nadobny.
A już na pewno nie jest to typowy kwiat stroikowy, przynajmniej nie w moim ojczystym kraju. Długa sztywna łodyga dźwiga kielich jak koronę. W tym roku na naszym niemieckim piętrze królują amarylisy w kolorze krwi – i podoba mi się ten nasycony kontrast nadobnego z pospolitym sosnowatym. Omawiamy z Juniorką opcję, by zagościł i u nas, i rozglądamy się w poszukiwaniu dostawcy tych cudów.
Nic.
Nigdzie.
A przynajmniej nic i nigdzie w pobliżu.
To wówczas rozwiązanie znajdujemy na darmsztadzkim jarmarku, gdzie wśród warzywnych i owocowych bud zaparkowali dostawcy wiązanek, wieńców i świerkowych gałęzi (na razie klasycznych choinek brak!). Wśród tej leśnej drużyny, w niedbale wystawionym wazonie, amarylisowe piękności. Bingo! Już nie musimy szukać dalej.
Ale ten mariaż wyjątkowego kwiatu i świerkowych gałęzi nie daje mi spokoju. Czy to jakaś nowa moda? Czy aby w Polsce dzisiaj, gdy ja jestem tu, a oni tam, moi rodacy jak Niemcy nie przyozdabiają czasem stroików amarylisami?
I w ciemną grudniową noc zadaję te pytania własnemu ojcu, z którym wracamy razem Autostradą Wolności, prosto z Warszawy do Poznania. Nie – w Polsce nikt nie wplata amarylisów w choinki. Wolę się upewnić, czy rodzic w ogóle wie, jak wygląda ta roślina. Wie, doskonale wie. I w sennym szumie auta, w rytmie kropel deszczu opowiada mi o amarylisach dziadka Zygmunta:
– Ja bardzo dobrze wiem, jak wyglądają amarylisy. Mój ojciec hodował te kwiaty, wiele lat temu, zresztą z olbrzymim sukcesem. Wiedział, że trzeba je umieszczać pod południową ścianą działki, nieco osłonięte od wiatru i chłodu, tak by jak najlepiej ogrzewało je słońce. Zrozumiał, jak głęboko je sadzić, by dobrze trzymały się gruntu. Potrafił w odpowiednim czasie wyciągać cebule z ziemi i zimować je w piwnicy w takiej temperaturze, by nie było im ani za ciepło, ani za zimno. Doprowadził do tego, że z każdym rokiem jego kwiaty były piękniejsze, łodygi liczniejsze, a kielichy mięsiste i pachnące. Wreszcie, którejś wiosny, jego determinacja osiągnęła apogeum. Z jednej cebuli, wielkiej i przypominającej kształtem serce, wyrosły cztery mocne zielone łodygi, a każda z nich zwieńczona była czterema kielichami. Szesnaście kwiatów z wdziękiem wyciągało się w stronę słońca.
Sąsiedzi z zazdrością przychodzili oglądać ten dziadkowy cud natury, owoc jego cierpliwości i lat ogrodniczych doświadczeń. Aż nagle, niespodziewanie, amarylisowe serce pękło. Cebula się przeciążyła, kwiaty opadły, łodygi zgasły. Już nigdy nie wydała ani tak pięknych, ani tak licznych dzieci. Ani ta, ani żadne inne, pielęgnowane przez dziadka w kolejnych latach.
Za oknem mrok, a ja w odbiciu szyby widzę każdą scenę z tej opowieści. Dziadek Zygmunt, tak podobny do mojego taty, w ogródku jednej z piękniejszych poznańskich dzielnic willowych, w którym całe dekady później zrywałam pachnące majem konwalie. Piwnica, w której zimował amarylisy, ciągnąca się pod całym domem. Wąskie schodki i wstążka chodnika prowadząca skrajem działki aż do jej południowej granicy.
Dziadek Zygmunt miał pewnie wtedy tyle lat, co ja dzisiaj i nawet nie myślał, że będzie kiedyś dziadkiem. Dom był nowy, a ogród ledwo obsadzony drzewami owocowymi. Po południowej ścianie budynku miała się w przyszłości piąć winorośl, zaglądając z czasem do okien obu sypialni na piętrze. W pokojach hałasowało czworo dzieci. Być może chropowata powierzchnia każdej amarylisowej cebuli dawała dziadkowi poczucie rzeczywistości świata, który budował. A może była próbą powstrzymania nieuniknionych zmian, ogrodniczym carpe diem. Albo odrobiną poezji i szaleństwa, gdy w porządnym ogrodzie równie porządnego poznańskiego domu, niedaleko grządek z sałatą i rzodkiewką, sadził czyste piękno i pozwalał mu wracać co roku.
Czuję, jakbym to była ja: zapach wiosennej ziemi, pierwsze promienie słońca, niepokój oczekiwania. I wreszcie ulga i radość: majestatyczne kwiaty na prostych i gładkich łodygach. Nieprzerwane koło natury. Boski dar przywracania życia każdej kolejnej wiosny.
Dziadka Zygmunta nie ma wśród nas od tak wielu lat. Blaknie w mojej pamięci. Ubywa go. Czas jak nadgorliwy recenzent wymazuje jego postać. Zostało jeszcze tylko kilka anegdot. Kilka zapamiętanych obrazów. A wśród nich ten. Nowy. Niespodziewany.
I tak te święta, jedne z najsmutniejszych w moim życiu, rozjaśni blask amarylisów sprzed pół wieku. Ci, którzy odeszli, staną się przez moment jakby bardziej obecni. Zamknie się krąg między dzisiaj i wczoraj. Chwilo trwaj.
Dziękuję, Tato.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →