200 gramów podłogi

poniedziałek, 23 września/32 dzień życia w Niemczech

W budynku, w którym mieszkamy, na poziomie zero, od strony chodnika, znajduje się cały arsenał różnych usługodawców, w tym rzeźnik.  I trzeba przyznać uczciwie, że rzeźnik jest z nich wszystkich najbarwniejszy (choć prawdę mówiąc, pewnie by nie chciał, by tak o nim mówić. Wygląda na osobę, która bierze siebie bardzo serio. Choleryk w ukryciu, znaczy się).

Rzeźnik wygląda jak idealne O. Dosłownie. Jak postać z bajki Disneya. Jest ucieleśnieniem wyobrażenia rzeźnika. Idealnie zaokrąglony. Hiper nadwaga. Ale w intrygujący sposób pasuje to do wykonywanego przezeń zawodu. I tych lad, na których, jak napisałaby Nałkowska, pysznią się rozmaite mięsa i wędliny. Nie tylko mięsa i wędliny zresztą, ponieważ jest to rodzaj rzeźnickiego butiku. Są i czerwone wina w szlachetnych ciężkich butelkach, i sałatki, i catering, który można zamówić. A w porze lunchu przy masywnych ławach przed lokalem siadają goście i wcinają zupy albo sałatki. Taki sprytny sposób na business.

Ale wróćmy do mojego  rzeźnika. Gdyby nie te czterdzieści kilo za dużo, byłby niewysokim, mocno łysiejącym brunetem o śniadej karnacji i dużych ciemnych oczach. Niestety, z powodu ilości ciała trzeba się mocno nastarać, by dojrzeć to wszystko ponad i pod rzeźnickim fartuchem.

Z Panem Rzeźnikiem spotykam się raz na jakiś czas, gdy wpadam po mielone. Trochę się oswoiłam i już tak nie lękam mięs i wędlin bez cen – bowiem jak na butik przystało, cen nie ma. A przynajmniej nikt ich nie widzi.
Tak, macie rację. Skoro nie ma cen, to pewnie nie są niskie. No nie są. Ale mielone jest najlepsze spośród wszystkich, które tutaj jadłam. A że szykował się proszony obiad (Juniorka Starsza zjechała na weekend!), no i to jednak bardzo kuszące nie lecieć specjalnie do marketu, tylko po drodze wstąpić do rzeźnika, a potem prosto do windy i, hurra, już jestem w domu, no więc poszłam po mielone do Pana Rzeźnika.

Pan Rzeźnik jest zawsze bardzo uprzejmy ( w tym kraju ludzie w ogóle są uprzejmi). Wychyla się w moją stronę nad szklaną ladą, wielkie czarne oczy wbite we mnie z nalanej tłuszczem twarzy: Co podać?

Ach, właśnie, co podać. Chwila paniki. Z tego wszystkiego na śmierć zapomniałam, jak w lokalnym języku nazywamy mielone. Szukam w głowie. Nic. Tylko echo. Mówię: Enstchuldigung, Przepraszam, i dalej kombinuję, mielone, mielone, jak to było??? Przypomina mi się, jak sto lat wcześniej identyczną sytuację przechodziłam w Paryżu (dekadami kupuję to mielone, czy co?), i wtedy powiedziałam, że poproszę mięso Moulin Rouge, bo to chyba każdy inteligentny człowiek zrozumie, że młyn mieli, i stąd prosta konotacja do mielonego.
Okazało się jednak, że prosta konotacja była prosta tylko dla mnie, a wszystko to było zabawne nawet podwójnie, bo ach, nigdy nie zapomnę wyrazy twarzy sprzedawczyni, no i sklep, wiecie, był dokładnie w sąsiedztwie słynnego kabaretu.

Wszystkie te rzeczy stają mi przed oczami, wielkie oczy rzeźnika nadal czekają, a mielone po niemiecku jest chyba najgłębiej ukrytym wyrazem wszechczasów w mojej czaszce. Sięgam zatem po telefon, internety pomocą na wszystko, szybko szybciusieńko wystukuję tłumaczenie słówka mielone na niemiecki i jest!  – wyświetla się Boden, jeszcze moment wahania, nanosekunda megaintucji, ultrakrótki niepokój, że ten wyraz chyba jednak brzmiał inaczej, ale wygrywa presja czasu i z uśmiechem i ulgą rzucam do rzeźnika, że poproszę 200 gramów Boden.

Och tak, w chwili, w której ja mówię Boden on też czuje ulgę (w końcu ile można czekać), ale ta ulga jest krótka jak mgnienie jego wielkich oczu i równie krótkie wykrztuszone Was? Co?
A było tak pięknie… No słuszne to jego was, bo właśnie zamówiłam u niego 200 gramów… podłogi.
Boden to podłoga i Bóg jeden wie, Wielki Informatyk plus rzesze innych specjalistów, dlaczego podłoga wyszła mi wyniku tłumaczenia. Co ma mielone do podłogi?
W tej samej chwili otwierają się drzwi i wchodzi kolejny klient.
O, tak, tego tylko mi tu brakowało.
Kolejny świadek mojej kompromitacji.
A może by go tak przepuścić, tego kogoś, kimkolwiek jesteś, Panie/Pani Stranger, (bo przecież się nie oglądam), zostań obsłużony przede mną.

Ale nie mówię tego, szkoda mi czasu, ponownie sprawdzam w internetach umykające mi mielone i wreszcie … jest! Hackfleisch bitte, ulga jak strumień chłodnego powietrza opływa nas wszystkich, świat rzeźnika wskakuje w znane mu tryby, teraz można zapytać ( z nadzieją, że zrozumiem), czy wieprzowe (Schwein), czy wołowe (Rind), a może mieszane, a ja odpowiadam, że gemischt, naturalnie, że gemischt, zawsze biorę gemischt, tu czy tam, uff, płacę gotówką, przecież nie kartą, kto by płacił kartą w tym kraju, biorę malutki pakuneczek, i wtedy widzę tę osobę, która weszła i cierpliwie, z ciepłym uśmiechem czeka aż wydukam z siebie te wszystkie niemieckie słowa.

Naturalnie, przecież to nie może być pokrzywiona staruszka, tylko przystojny blondyn w wielu średnim plus, niemniej ciacho ciachalski, uśmiech na olśniewająco białych zębach, szczupły, wysoki, opalony.

Więc z trudem zachowując godność odwzajemniam ten amerykański uśmiech, ach, mruczę, cicho, ale na tyle głośno, by jednak usłyszał, jedno życie nie wystarczy, by nauczyć się tego języka, i znikam w drzwiach, ja, moje mielone i moje podłogi.

Tschuss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.