Weinachtsmarkt!

niedziela, 1 grudnia 2019/ 81 dzień życia w Niemczech

Okolice Frankfurtu przypominają nasz Śląsk. I krajobrazowo, i aglomeracyjnie. Miasta przechodzą jedne w drugie, granice wydają się płynne, a wszystko na wzgórzach i pagórkach pięknej Hesji pokrytej bukowymi i dębowymi lasami. Ku mojemu zdumieniu na drzewach jeszcze są liście, a na klombach najprawdziwsze róże. Róże w listopadzie! Takie rzeczy tylko w Hesji.

I tylko przy zmianie klimatu.

W sobotnie przedpołudnie pakujemy się do auta i przez te czerwone bukowe lasy, obok zaskakujących mnie róż, przemykamy do Darmstadt, które, gdybym miała trzymać się tej śląskiej analogii, wielkością przypomina Bytom lub Opole. Ewentualnie Gliwice. A to ostatnie to nawet nie przez ilość mieszkańców (Gliwice są nieco większe), a przez jedną z najlepszych politechnik w Niemczech (z kolei gliwicka jest jedną z najlepszych uczelni technicznych w Polsce). Poza tym Darmstadt urzeka architekturą – jest wiodącym reprezentantem secesji w Niemczech –  i – jeśli się ten styl lubi lub rozpoznaje, można cieszyć oczy i serce na każdym kroku, również w wysmakowanych dzielnicach willowych. Polecam!

I w tymże Darmstadt, nieco zaskoczeni, znajdujemy Weinachtsmarkt, który swą hałaśliwą świąteczną atmosferą przypomina, że tak, właśnie w ten weekend rozpoczął się czas adwentowego odliczania dni do Bożego Narodzenia.

Mówią, że jeśli chce się naprawdę poznać Niemców, koniecznie trzeba się wybrać na taki Weinachtsmarkt.  Jarmarki bożonarodzeniowe mają w Niemczech bardzo długą tradycję, sięgającą jeszcze średniowiecza. Jeden z najstarszych, i jednocześnie mój ulubiony, to magiczny Weinachtsmarkt w równie magicznym, bo barokowym Dreźnie, w którym jeden stylowy kiermasz przechodzi w drugi, drugi w trzeci, wszystko pachnie i mruga, a spacerowicze powoluśku, z rozkoszą płyną w rozradowanym, uśmiechniętym tłumie z jednego miejsca na drugie, i jeszcze dalej.

Pomijając bardzo ważną, podstawową funkcję handlową, jarmarki były sposobem, w jaki północna, zimna część Europy psychologicznie radziła sobie z zimowym brakiem światła przez wiele minionych stuleci. Rozświetlone stragany, rozgrzewające trunki, gorące proste potrawy i element, jak to byśmy dziś powiedzieli, integracji z innymi, pomagały walczyć z depresjami i znużeniem, które pojawiały się w pozbawione elektryczności, Internetu i telewizji długie zimowe wieczory.

Dziś potrzeba jak onegdaj, choć prądu (na razie) nie brak.

Na jarmark najlepiej iść po południu, gdy zapada zmierzch.  Dekoracje na budkach, lampki, girlandy, świece, punkty z rozgrzewającymi ogniskami, wszystko przyciąga i mami. Niespiesznie spacerujemy. Zagadujemy sprzedawców, gawędzimy z nieznajomymi. Nic tak nie zbliża jak wspólny stolik. Przy pierwszym straganie stajemy na sznapsa. Przy drugim na bułkę z kiełbasą. Przy następnym na gorące piwko, a potem na jabłko w czekoladzie. Może na początku było nieco chłodno, ale to już przeszłość. Kto powiedział, że alkohol to złudne ciepło jest? Jakie złudne? Z każdym kolejnym stolikiem jest już tylko bardzo gorąco i nawet, można powiedzieć, upalnie. Teraz czas na  glühwein, potem pyrka z lokalnym gzikiem. Dla odmiany zimne winko do smażonego serka. Potem gorąca czekolada z prądem. I karkówka. Ludzi coraz więcej, ale nam zupełnie to nie przeszkadza. Świecące łańcuchy powolutku zmieniają się w roztańczone autostrady światła. Coś ten brukowany kocimi łbami rynek z każdym kieliszkiem krokiem bardziej wyboisty. Relaksujący szumik musuje w głowie i między kamienicami.
W ostatniej budce z rozpędu płacimy złotówkami, uśmiech pani znika, ale zupełnie nas to nie rusza. Entschuldigung, coś za wiele tej kasy w kieszeniach, hi hi,  ale pani jest w pracy, nie z nią te numery, stoi na chłodzie od kilku godzin, jej uśmiech upadł na podłogę i już tam został, niewidoczny, Schade, szkoda, bo przecież było tak przyjemnie.

Wracam sobie wypełniona tym wszystkim do samochodu, prowadzić będzie Mąż, bo kto, przecież nie ja, niosąca w sobie znieczulające ciepło jarmarku. Nad moją głową granatowe darmstadzkie niebo i gwiazdy. A może zabieram ze sobą też jakiś pierwiastek tego miasta? *

Tschuuuuuuuuuuuuuusssssssssss!


*to taki żarcik – w 1999 roku naukowcy  z lokalnego Instytutu Badań Ciężkich Jonów odkryli pierwiastek chemiczny o liczbie atomowej 110. Nazwali go właśnie… darmsztadt 🙂

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.