bilans (z pandemią w tle)

środa, 14.10.2020

Życie, jak powiedział swego czasu Szekspir, nie jest ani lepsze, ani gorsze od naszych marzeń, ono po prostu jest zupełnie inne. A zatem mój dzisiejszy bilans, bilans po roku od przeprowadzki do Niemiec, będzie właśnie pod znakiem tej inności. Ze szczególnym podziękowaniem dla covida, tfu, sponsora ostatnich wydarzeń.  Bo zapewne, jak wszędzie i u wszystkich, miało być inaczej, a czy lepiej albo gorzej, to już zupełnie inna historia. Zaczynamy.

W przypadku naszej rodziny wyjazd do Niemiec podyktowany był potrzebą zmiany. Chcieliśmy nowości w uporządkowanym życiu i tę nowość sobie zorganizowaliśmy. Miało być odmiennie niż dotychczas, ale europejsko i niezbyt daleko od korzeni. Nie miało nas zanadto wysadzać z siodła komfortu, które lubimy, historii, którą znamy i języków, którymi się porozumiewamy. Przygoda miała być bezpieczna na tyle, na ile da się przygodę okiełznać. I taka, by w razie potrzeby zwinąć żagle i wrócić do bezpiecznego polskiego portu. I wydawało się, że taka jest. Po sąsiedzku (godzina samolotem) i europejsku, a jednocześnie z niemieckim pazurkiem odmienności nurtującej swą neoliberalną kulturą i powściągliwą życzliwością. Ledwo jednak zaczęliśmy głębiej oddychać zachodnim powietrzem, gdy nadszedł walec wirus i wyrównał. I nagle nasze wybory nabrały innej perspektywy. A czasem drugiego dna. Nie sposób omówić wszystkiego – poniżej zebrałam wybrane przykłady.

Dystans. Blisko i daleko. Niby ten sam kontynent, ale poznaczony granicami.  Gdy te się zamknęły i nastał czas kwarantanny przyjezdnych, utknęliśmy jak tysiące rodaków rozrzuconych po całym świecie. Pozostało gryzienie bezsilnych rąk i Skype. Naturalnie, mogliśmy przyjechać. I spędzić czternaście dni w odizolowaniu, nadal nie mogąc uściskać bliskich. A potem wrócić nad Men i ponownie utknąć na dwa tygodnie. Za każdym razem z lękiem, czy wjedziemy i wrócimy po pokonaniu tysiąca kilometrów. Praktyka pokazała, że zostaliśmy w Niemczech do relatywnego uspokojenia sytuacji i wsiedliśmy do samochodu (żeby unikać lotnisk), gdy było jasne, że dotrzemy na miejsce, a potem wrócimy na czas. To znaczy po pół roku od ostatnich spotkań z rodziną i przyjaciółmi. Cenna lekcja, która potwierdziła moje przeczucia: gdziekolwiek nie poniesie nas dalej los i jeśli będziemy mieć na niego realny wpływ, odpadają inne kontynenty (i inne planety). Łatwiej samochodem pokonać osiemset kilometrów niż samolotem ocean. A ja bez moich mądrych przyjaciół żyć nie umiem. I tak przechodzimy do punktu numer dwa:

życie towarzyskie. Totalna korona-porażka. Integralną częścią naszej planowanej emigranckiej przygody były spotkania z tuziemcami. Bardzo chcieliśmy bardziej zrozumieć Niemcy i Niemców, a poznawanie kraju bez picia kawy z jego mieszkańcami jest co najmniej upośledzone. A zatem ledwo się jako tako ogarnęliśmy mieszkaniowo, jeszcze przed wirusem podjęliśmy kilka prób spotkań z lokalsami. Wszystko było na dobrej drodze. Do czasu, gdy za zakrętem pojawił się covid. To wtedy wycofaliśmy się z zatłoczonych miejscówek i towarzyskich pogaduszek. Z perspektywy ilości zakażeń dziś i wówczas, naszą ostrożność śmiało mogę nazwać przesadzoną. Hi hi. Byłoby zabawnie, gdyby nie było tak smutno. Dobry przykład na to, że niektóre dane można wiarygodnie podsumowywać dopiero po czasie. Jak z obrazami. Dwa kroki w tył, dystans sprzyja kontemplacji i analizie całości. Gdyby dziś wróciły niemieckie czy polskie poziomy zachorowań z marca lub kwietnia, świat tańczyłby z radości. Ale w krótkiej perspektywie szanse na to są żadne, dokładnie jak nasze widoki na zbudowanie ponadcovidowych relacji z dorosłymi. Bo Juniorka żyje szkolną i koleżeńską pełnią życia. O tym w kolejnym punkcie.

Edukacja. Niemcy może mają super samochody i świetne autostrady, ale pod względem infrastruktury IT są mocno zapóźnieni. Przy swoim narodowym sposobie myślenia o świecie (pisałam o tym tutajtutaj) dopiero pandemia i konieczność czasowego e-learningu całych szkół obnażyła tę słabość samym Niemcom. Informatyczne „król jest nagi” wybrzmiało z całą mocą również w konfrontacji z innymi krajami, teoretycznie mniej rozwiniętymi. Opisywane w lokalnych mediach niedociągnięcia polskiego nauczania online to pikuś (pan Pikuś) w porównaniu z tym, co się działo nad Menem. Żadnych e-dzienników, żadnych zinformatyzowanych wirtualnych klas, zwykłe komunikatory i przesyłanie zadań mailem. Polska jest w awangardzie i-technologii na tym kontynencie, drodzy rodacy. Są powody do dumy, nie szczędźmy jej sobie*.

Hesja relatywnie szybko przyjęła system (względnie) normalnego nauczania, choć początki były niełatwe, zmianowo-hybrydowe, to znaczy zajęcia w realu przeplatano tymi online, a ponadto znacząco zmniejszono ilość uczniów przebywających w szkole w tym samym czasie. Za to po wakacjach szkoła wróciła do (pseudo)normalności. Plany zajęć jak zwykle, wszystkie sale zajęte, dzieci w maskach przez kilka godzin w szkolnych salach. Żadnego oddalenia, bo klasy po trzydzieści osób, jak tu zbudować dystans? Za to na przerwach Abstand, odstęp to mus, który po ostatnim dzwonku i przekroczeniu szkolnej bramy zmienia się w farsę, tłum dzieci razem maszeruje chodnikiem do domu i na przystanek, ramię w ramię, parami, trójkami, grupowo, maski w kieszeniach, to tyle, jeśli chodzi o dyscyplinę. Toteż zdarzyło się już nie raz, i nie dwa, że covid też poszedł do szkoły, a jak już przysiadł się do kogokolwiek w ławce, to skutkował dwoma tygodniami kwarantanny nie oszczędzając ciała pedagogicznego. Jesienią (szkoła zaczęła się w połowie sierpnia) klasa kwarantannowa to standard, tydzień bez takiej klasy tygodniem straconym, już na nikim nie robi to wrażenia. Tylko nauczycieli brak, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

Die Wohnung. Mieszkanie.  Wybór podyktowany komfortem w czasie pokoju zaowocował podwójnie w czasie pandemicznej wojny. Co prawda moje miejsce pracy zajął Mąż, wcześniej odpowiednio je podrasowawszy (duży monitor, wygodny fotel), po tym liftingu powiedziałam swojej pracowni bye-bye, i głośne hello darling grafitowej kanapie w salonie. Mogłabym się nad sobą użalać, ale nie ma nad czym, żaden ekran nie zastąpi kanapowego widoku na porośnięty różami taras i heskie niebo aż po jesienny horyzont. Ameryki nie odkryję, kiedy napiszę, że lepiej mieć więcej pokoi niż mniej, zwłaszcza gdy nie można wychodzić z domu w okresie lock downu, ale to oczywiście swoje kosztuje i owszem, trzeba za to płacić nawet jak jedno z małżonków ma znacząco ograniczone przychody. Czyli ja. I tak przechodzimy do punktu piątego, czyli

moje plany i codzienność zawodowa. Jak już pisałam wcześniej, mam to szczęście, że zdalna praca towarzyszy mi od początku pobytu w Niemczech, ale miłym urozmaiceniem (= częścią przygody) i ważnym elementem społecznym miało być jakieś dodatkowe zajęcie. I tak olbrzymie nadzieje wiązałam z rozpoczęciem pracy nauczyciela polskiego dla cudzoziemców. Nie trzeba być Szerlokiem, by pojąć, że oczywiście, jak już rzeczy się światowo posypały, to razem z moim polskim dla obcokrajowców i większością zdalnej pracy dla klientów w kraju. A że posypały się i tu, i tam, po obu stronach Odry, to podpoznańskie mieszkanie nagle pozostało bez najemców, dzięki ci, covidzie, wyraźnie było mi za dobrze/za wygodnie/za bezpiecznie (właściwe podkreślę kiedyś), podobnie jak wielu innym takim jak ja lub zupełnie ode mnie różnym, co nie zmienia faktu, że nagle znaleźliśmy się w innym miejscu niż sobie wyobrażaliśmy, że kiedykolwiek będziemy.

I tak wróciliśmy do angielskiego poety. Bezsprzecznie miał rację. Życie nie jest ani lepsze, ani gorsze, ono jest po prostu zupełnie inne. A co więcej, jest też niezwykle pouczające. Warto covidową lekcję zapamiętać na przyszłość. Okazała się interdyscyplinarna, dla wszystkich i z wszystkiego. Ale o niej kiedy indziej. Dziś napiszę: nie poddawajmy się. Żyjmy nadzieją. Jak mówią prorocy, dzień w końcu staje po najdłuższej nocy. To też Szekspir.

Pozdrawiam!

*W tej chwili w Niemczech rusza wieloeuromilionowy program cyfryzacji szkół (to m. in. rezultat covidowego przejścia na pracę zdalną i nauczanie online. Do kolejnej pandemii Niemcy będą już świetnie technologicznie przygotowane (jak osławieni generałowie, którzy najlepiej się znają na strategiach tych bitew, które już za nimi).

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.