Ferdynand Graf von Zeppelin Ikar pięćdziesięcioletni

wtorek, 4 lutego 2020/ 117 dzień życia w Niemczech

Dzisiaj zagadka: co łączy „Hindenburga”, największy sterowiec lat trzydziestych minionego wieku, z „Titanikiem”, największym statkiem pasażerskim początku XX wieku? (oprócz ludzkiej pychy, nieziemskiego luksusu, czytelni i eleganckich jadalni?)

Podpowiedź:

Zostawcie Titanica!

Nie wyciągajcie go!

Tam ciągle gra muzyka

A oni w tańcu śnią…*

Odpowiedź: fortepian.


Jest w zeppelinach jakaś magia. Wyglądają jak brakujące ogniwo pomiędzy balonem Fileasa Fogga i dzisiejszym F16. Czar potęgują zachowane materiały filmowe – panowie i panie, cylindry i parasolki, podekscytowany czarno-biały tłum towarzyskiej śmietanki korzystającej z luksusu dostępnego jedynie nielicznym.

I tą magią przyciągnięci w ostatni weekend wylądowaliśmy (o tak, to dobre słowo jest) w Muzeum Zeppelina w Neu-Isenburg.

Muzeum, kameralne i nieco oldskulowe (dokładnie tak, jak się spodziewałam), miało w swej ofercie coś dla każdego z naszego małego stadka (też jak się spodziewałam). Dla Męża inżyniera liczby, rachunki, awiacyjne mapy i cyrkle, dla mnie cały ówczesny blichtr społecznego życia, ze szczegółami wyposażenia kajut dla pasażerów, opisem dnia na statku, zbiorami porcelany, na której serwowano Proustowskie ciasteczka i filmami ze wspólnych posiłków. A dla Juniorki prezentacje 3D (i na szczęście rodziców, którzy tłumaczyli wszystko, od napisów na eksponatach (! – to już chyba nikogo nie dziwi, że były tylko auf Deutsch)  po historię Europy i  świata w tym okresie).

Ale najciekawsza okazała się w tym wszystkim nie sama historia awiacji, a człowiek, który tak się zaangażował w spełnianie własnego marzenia o sterowcach, że finalnie to jego nazwisko stało się ich synonimem na całym globie: Zeppelin.

A właściwie Ferdynand Graf von Zeppelin, którego przewidywalne życie arystokraty toczyłoby się zgodnie z regułami owych czasów, gdyby nie parę znaczących zwrotów akcji. Ja skupię się na tych, które przykuły moją uwagę. Ferdynand po odebraniu stosownego wykształcenia i typowych dla ludzi jego sfery podróżach po Europie w celu nabrania ogłady, finalnie zostaje zawodowym oficerem. I to właśnie jako żołnierz (a mamy drugą połowę XIX wieku), zarówno w Europie, jak i w Stanach (wojna secesyjna!) kilkukrotnie jest świadkiem tego, jak z sukcesem oblężeni uciekają na balonach bądź wykorzystują je w swoich celach. Te obrazy tkwią w jego głowie przez dekady. Czas płynie, Zeppelin zdobywa kolejne szarże i jest cenionym trybem wielkiej niemieckiej militarnej maszyny aż do czasu, gdy postanawia zmodernizować nieco sposoby zarządzania pruskimi oddziałami (na wzór amerykański). To już przestaje podobać się zwierzchnikom. Żegnają się z nim w elegancki sposób, mianując generałem i jednocześnie wręczając wilczy bilet. Graf ma nagle mnóstwo czasu. I jakieś pięćdziesiąt lat. I jak to graf, całkiem duże sumy na koncie, zwłaszcza że właśnie otrzymuje tłusty spadek po szwagrze. Szanse na zmaterializowanie marzeń o sterowcach rosną.

Zeppelin zbiera zespół (tak to byśmy dzisiaj powiedzieli), otwiera firmę, w której nazwie oczywiście umieszcza swoje nazwisko (to częsty zabieg w tym kraju) i rewolucjonizuje wyjściowy pomysł na czaszę powietrznego statku: zmienia go z miękkiej wypełnionej gazem bryły w usztywnione szkieletem sterowalne cygaro. To wszystko dzieje się w wielkiej hali na Jeziorze Bodeńskim (z tamtego rejonu wywodziła się rodzina Ferdynanda).

Okazuje się jednak, że koszty realizowanej pasji przekraczają wszelkie wyobrażenia wyliczenia. Wówczas wkraczają królowie i początkowo sceptyczny cesarz oraz niemieckie społeczeństwo. Zeppeliny, traktowane od teraz jak dobro wspólne, finansowane są przez koronę i naród. Prace postępują szybciej i ich efekty, drogą prób i błędów, coraz bardziej odpowiadają wszystkim zaangażowanym. Kiedy graf umiera w 1917 roku, przed zeppelinami są jeszcze dwie dekady intensywnych lotów, połączeń transatlantyckich, do Afryki  i dookoła świata. I niestety, również lotów wojskowych z bombardowaniami włącznie.

To wszystko aż do roku 1937, kiedy „Hindenburg” upada (jak  Ikar, nie mogę się powstrzymać od tego porównania) i jego koniec staje się końcem wielkich sterowców w dotychczasowych dziejach ludzkości.

„Hindenburg”** powstał na początku lat trzydziestych i był na owe czasy odpowiednikiem „Titanika”. Nowoczesny, olbrzymi, luksusowy. Panoramiczne okna po obu stronach pokładu dla pasażerów, elegancka jadalnia ze ścianami obitymi jedwabiem, czytelnia i palarnia (sic!). W tej ostatniej utrzymywano stałe nadciśnienie, by uchronić się przed wybuchem gazu. Do przytulnych i wysmakowanych kajut (pastelowe przyjazne i kojące kolory) doprowadzono bieżącą ciepłą i zimną wodę. W określonych porach dnia stewardzi serwowali napoje, a zespół kucharzy przygotowywał wykwintne posiłki podawane na porcelanie z logo statku. Dłuższe trasy, pomimo zapierających dech w piersiach widoków z wolna przesuwających się za oknami, okazały się jednak nużące dla gości. Specjalnie dla nich firma „Zeppelin” zamówiła do „Hindenburga” ultra lekki, obity żółtą skórą aluminiowy fortepian firmy Blüthner.

Taki luksus dostępny był wyłącznie najzamożniejszym szczęśliwcom –  bilet z Niemiec do Nowego Jorku kosztował 400 dolarów – według dzisiejszych wartości pieniądza byłoby to jakieś sześć tysięcy dolarów („Hindenburga” reklamowano jako „najlżejszy hotel na świecie” – aj, aż kusi, żeby się pobawić w copy writera: Hindenburg. Twój portfel też straci na wadze 😉 ) . Z prędkością około 130 km/h majestatycznie płynął nad kontynentami i oceanami. Podróż z Europy do USA trwała trzy dni ( a statkiem: 10-14 dób).

Ta zabawa skończyła się w majowy deszczowy dzień 1937 roku. „Hindenburg” podczas lądowania stanął w ogniu i dosłownie w pół minuty spłonął doszczętnie. Zginęło ponad dwadzieścia osób, w tym nie w samym pożarze, ale – to pouczające – w panice wyskakując ze statku i miażdżąc tych, którzy wyskoczyli jako pierwsi.

Wśród powodów wypadku – oprócz nieprzestrzegania instrukcji obsługi (NIE LĄDUJ W RAZIE BURZY, ULEWY I WIATRU napisał producent, a kapitan Lehmann po prostu zdecydował inaczej, choć lało, wiało i błyskało równocześnie) – wymienia się zmianę konstrukcji czaszy spowodowaną embargiem USA na hel. Zamiast helu (niepalny) inżynierowie niemieccy wypełnili dyszę wodorem (to dla odmiany gaz palny – mówili, że się znają na tej technologii).

Nic nie wiadomo, czy pianista grał do samego końca (jak to miało mieć miejsce na najsłynniejszym transatlantyku świata). Po pożarze wielki wyścig o niebo wygrały klasyczne pragmatyczne samoloty, w których parzymy usta kawą z plastikowego kubka, a jedyną muzyką oprócz tego, co puścimy sobie sami, jest soczysty chrap sąsiada z lewej.


Wizyta w Muzeum i wszystko powyższe skłania mnie do następującej refleksji:
jeśli kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy zaprojektować jakieś cudo, maszynę zdolną przemieszczać się w powietrzu lub wodzie, oferującą luksus i fun, zaprawdę, powiadam Wam, uważajcie na embarga, hell, wodór, góry lodowe i instrumenty muzyczne. Fortepian zostawcie w domu. Na wszelki wypadek skrzypce też. Źródła nic nie mówią o harmonijkach ustnych, ale ogólnie rzecz biorąc to ta sama grupa. Po co Wam to.

Lepiej po cichu wrócić do domu.


Tschuss!



*Lady Pank, Zostawcie Titanica.

** pierwotnie ten sterowiec miał nosić miano Hitlera, ale zapobiegł temu przeciwny nazistom dyrektor wytwórni, Hugon Eckener. A potem było tak: w 1935 r. naziści upaństwowili firmę Zeppelin, a Eckener został odsunięty od jej kierownictwa na rzecz zwolennika reżimu Ernsta A. Lehmanna.
I taki mały smaczek: uliczka, przy której mieści się tutejsze muzeum, nosi miano kapitana Lehmanna (zresztą też ofiary „Hindenburga”).


Przy pisaniu tego tekstu, oprócz własnej wiedzy oraz wiadomości i wrażeń wyniesionych z wizyty w Muzeum Zeppelinów, wspierałam się następującymi materiałami:

– artykuł z Gazety Prawnej: http://www.zeppelin-museum-zeppelinheim.de/

https://podroze.onet.pl/ciekawe/powrot-latajacych-cygar/0w8mfwz

https://histmag.org/parostatkiem-w-piekny-rejs-transoceaniczne-podroze-polakow-w-xix-wieku-13190

– oraz jakąś niesamowitą ilością linków w Wikipedii, po których skakałam sprawdzając wszystkie ploty i ploteczki, w tym te o powodach katastrofy „Hindenburga”. 

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

1 komentarz

  1. Niesamowita historia… czyli właśnie wtedy skończyła się era zeppelinów. Dziękuję za kawałek wiedzy!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.