środa, 13 listopada 2019/ w drodze do Polski
Jadę do Polski! Gęba mi się śmieje, bo kocham to moje miejsce na ziemi. Kocham mój polski dom i ubóstwiam do niego wracać. I lubię mój niemiecki dom i też lubię do niego wracać. No to kim jestem? Wiadomo. Jestem zwycięzcą.
Więc paszcza mi się raduje, wszystkie żarty mnie śmieszą i mam niebywały dystans do spraw, które normalnie przynajmniej nieco powinny mnie niepokoić. W tym na przykład do faktu, że moje auto właśnie wczoraj wieczorem, na ostrym zawracającym zakręcie w lewo pokazało mi czerwoną ikonkę z lampą Alladyna (że niby pojemnik na olej). I jak mówił wuj Cezary, jak w lewo i ta lampka, koniecznie dolać oleju. Od razu. No ale myśmy z Mężem wlali ten olej tydzień wcześniej. To co, znowu dolewać? A jak przelejemy? Przelać olej też niedobrze. Aj, dzielę się moją zagwozdką z Mężem, w końcu jest mężczyzną, powinien wiedzieć.
– Jak włącza się ta lampka – mówi Mąż – to my zawsze dolewamy oleju. A może niepotrzebnie? Z książki serwisowej wynika, że do kolejnej dolewki pozostało jeszcze 10 000 kilometrów. Coś tu nie gra. Trzeba oddać auto do mechanika i sprawdzić.
No niby logicznie. Ale ja z rana wyjeżdżam, to kiedy ten mechanik?
– Po prostu trzeba ruszyć do Polski i tam oddać auto do serwisu.
No niby też logiczne, ale ja jadę służbowo i samochód będzie mi potrzebny codziennie. To kiedy ten serwis? Nie ma szans na serwis. A jak się coś stanie po drodze? To prawie tysiąc kilometrów w jedną stronę.
– Kotku – mówi Mąż – Twoje decyzje są zwykle słuszne. Nie martw się, nic się nie stanie. A jakby co, to pół litra oleju jest w bagażniku przy kole zapasowym.
Z tymi decyzjami to prawda. Zdanie o oleju okazało się cenniejsze niż przypuszczałam. A w to, że nic się nie stanie, nie wierzę od dawna. Sami wiecie: zarządzanie ryzykiem. No i jeszcze, po tyradzie o oleju Mąż nie pojechał sprawdzić/dolać/uspokoić. Taki mechanik domator. I wróżka.
A życie – jak życie. Pokazało pazurki.
Sami popatrzcie.
Pierwsze trzysta kilometrów sunę jak strzała. Drogi puste, wyjazd z miasta nadzwyczaj szybki, popijam sobie mineralkę i układam w głowie rozmaitości. Ciągle jeszcze jesień, choć to już połowa listopada, można oczy nacieszyć kolorami. Las Turyński jak z pocztówek, zielono-pomarańczowo-czerwony. Tak się gapię na boki, że za późno dostrzegam auto przed sobą. Nagłe i ostre hamowanie, na szczęście skuteczne, uwolniona adrenalina pulsuje mi jeszcze w skroniach, głęboki oddech, jest dobrze i wtedy, właśnie wtedy, czerwona lampka Alladyna. Hello.
No nie, nie przesadzajmy, myślę. Pewnie czujnik zwariował, ten samochód jest przekalibrowany, wiem to od dawna, olej w zbiorniku zafalował od nagłego zatrzymania, czujnik stracił olej na moment i daje czadu. Błagam, nie ze mną te numery.
Z drugiej strony – to koniec milusieńkiej i bezstresowej jazdy. Lampka jak dżin z bajki, narobiła zamieszania i zniknęła. Jadę dalej, ale czujna. Oczy szeroko otwarte. Pojawi się znowu czy nie? Głupie pytanie. Pewnie, że się pojawi. Pytanie tylko, kiedy.
Pięćdziesiąt kilometrów dalej muskam stopą hamulec i Alladyn wyskakuje natychmiast. Przez moment zastanawiam się nad siłą hamowania, w tym oleju falowaniem, wreszcie porzucam wątek i dzwonię do serwisu.
Odbiera pan Paweł, wieloletni opiekun mojego peugeota. Rozmawiamy o dżinie, moich pozostałych do Polski czterystu kilometrach i dolewaniu oleju.
– Pani Karolino – mówi pan Paweł – są dwie możliwości. Proszę zjechać na najbliższą stację, sprawdzić stan oleju i ewentualnie dolać. A jak oleju jest wystarczająco, to znaczy, że problem jest z pompą paliwową. I wtedy nie poradzi pani nic. Trzeba do serwisu.
Od razu sobie powiedzmy, że pan Paweł nie radzi, jak sprawdzić olej ani co to znaczy, że oleju jest wystarczająco. To jak jedzenie zupy łyżką. Każdy to wie. Nie wchodzimy też w szczegóły z awarią pompy. Po co się stresować. Mówi też, to ważne, że tych 10 000 kilometrów do kolejnego oleju to taki żarcik. W sumie do takich aut jak moje trzeba dolewać oleju co 1000. No nieźle. Szybko liczę, że przy jazdach do Polski i do Niemiec obok mojej mineralki powinien stać olej. Coś dla mnie, coś dla peugeota.
My tu sobie gadu gadu, a w kabinie auta zaczyna jakoś dziwnie pośmierdywać. Nadzieja umiera ostatnia. Myślę, ach, to pewnie ten samochód przede mną, ale tak naprawdę wiem, że to krytyczny moment. Trzeba się zatrzymać.
Dokładnie sto kilometrów wcześniej skończyła się słoneczna i złota jesień, leje i wieje, zapadł zmrok. Wycieraczki nie nadążają ze zmywaniem wody z szyb. Wiatr uderza w bok samochodu. Jestem pod Jeną i – jak Fryderyk Wilhelm dwieście lat wcześniej – dostaję w dupę. Co prawda nie od Napoleona, a od pogody, od własnego auta, od samej siebie, że tego oleju nie sprawdziłam, choćby wczoraj, na suchej podfrankfurckiej stacji benzynowej. A właściwie kto nie sprawdził? – podszeptuje zaprzyjaźniony diabeł. No Mąż, Mąż, Mąż. To kto winien?
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
I teraz przechodzimy do sedna tematu. Wjeżdżam na stację. Ustawiam się przy dystrybutorze tak, żeby choć promyk światła dochodził do silnika. Najpierw tankuję, olej i tak musi się schłodzić, poziom ustabilizować. A następnie, ja, malusieńki ludzik, z trudem otwieram ciężką i wielką klapę silnika, mocuję się z podtykaczem, nachylam nad parującym wnętrzem i patrzę, patrzę… Gdzie do cholery jest ten kikucik miarki????!?!?! Ciemno choć oko wykol, już, już chcę sięgać po komórkę z latarką, gdy dostrzegam cholerca. Wyciągam, jest cały usmarowany olejem. Jasne. Muszę wytrzeć. Kręcę się w kółko, gdzie są papierowe ręczniki? A! Są! Biegnę, wyciągam, wycieram miarkę i jeszcze raz zanurzam w oleju. Mija mnie jakiś lokals w czerwonym sweterku, duży facet z plikiem paragonów w dłoni, musi mnie obejść, żeby dojść do swojego mesia zaparkowanego obok mnie. Nawet nie spogląda w moją stronę. Wyciągam miarkę i z uwagą sonduję, gdzie kończy się olej. Matko Święta! Dobrze, że nie zatarłam silnika. Na miareczce, na samym dole, dwumilimetrowy paseczek, właściwie cień, oleju! Nie wierzę własnym oczom, no to chyba nie może być prawda, więc wycieram jeszcze raz i ponownie zanurzam drucik w zbiorniku. Z przejęcia aż się cała przechylam, prawie wpadam do silnikowego wnętrza. Przed autem zostają moje nogi i tyłek, wiatr wieje, deszcz zacina, wszystko w ten tyłek, niby otulony płaszczem, ale jednak. Mija mnie kolejny koleś, też bez słowa. Coś mnie zaczyna w tej sytuacji dziwić, ale jestem tak skupiona na tym fucking oleju, że jeszcze nie wiem, co. Ponownie wyciągam miarkę i tak, teraz nie mam złudzeń, dwa milimetry oleju, nie więcej, czyli, jednak, dramat był blisko. Zaraz, zaraz, gdzie jest ten olej, gdzie olej? A! Koło zapasowe. Tam jest. Ale przecież w bagażniku mam trzy duże walizki. Co tam. Obiegam samochód drobnymi kroczkami, otulam się ciaśniej płaszczem. Otwieram bagażnik. Z boku moje auto wygląd jak wielkie spłaszczone X. Obie maski podniesione, ja szarpię się z walizkami. Z tej strony omija mnie kolejny pan. Prawie się, biedak, potknął, o te moje toboły, ale nie zatrzymał. Wyszarpuję dno bagażnika, pod którym ukrywa się i koło, i olej. Jest! Z butlą w garści biegnę do przodu. Nachylam do połowy ciała i szukam w tej ciemności właściwego otworu. Jeju, jeju, tylko nie nalać oleju do spryskiwaczy… Uff! Korek dał się odkręcić, gęsty płyn w kolorze miodu z cichym bulgotem znika we właściwym miejscu. Prostuję się cała dumna. To wtedy mija mnie czwarty pan. I wtedy też spływa na mnie olśnienie.
Już wiem, co tak niebotycznie dziwi mnie w tej całej sytuacji.
Otóż, Drogi Czytelniku, w moim kraju, powtórzmy to raz jeszcze, w m o i m
k r a j u , w analogicznej sytuacji – przypomnijmy: deszcz, wiatr, samotna kobieta z głową przy silniku, pod podniesioną maską auta, n a t y c h m i a s t zostałaby zapytana przez mężczyznę w pobliżu, czy nie można jej jakoś pomóc.
Byłam kilka razy w takich okolicznościach i tak, właśnie tak to u nas wygląda.
A w Niemczech nie.
Deszcz leje, wiatr dudni, a ja stoję przy moich walizkach i myślę.
Może zniknęłam?
Może mnie nie widać?
Może jestem transparentna?
Czapka niewidka? Płaszcz Huncwotów?
Nie, nie i nie. Niestety nie.
Hmm, myślę, może nie widać, że jestem kobietą? OK, włosy myłam przedwczoraj i są spięte, ale i buty, i płaszcz, i cała reszta, no naprawdę, nie ma wątpliwości, że nie jestem facetem.
A może wyglądałam jak mały mechanik profesjonalista? Może każdy, kto przechodził, rzucał tylko okiem, a widząc, jak sobie świetnie radzę, tylko utwierdzał się w przekonaniu, że łał, wymiatam. Przypominam sobie wielominutową deliberację nad silnikiem i poszukiwanie miarki. No nie. Z żalem stwierdzam, że nie wyglądałam na super mega krypto mechanika. Czyli też nie to.
To co?????
Otóż to, i to zrozumiałam z czasem, że w tym pięknym kraju naprawdę istnieje równouprawnienie. Die Gleichberechtigung. I to równouprawnienie nie tylko dotyczy praw i pensji, ale także obowiązków. Widziałam już kilka razy kobiety wykonujące w Niemczech naprawdę ciężkie fizycznie prace, które w Polsce pozostawia się wyłącznie mężczyznom. Stawiały znaki drogowe albo układały ciężkie betonowe podkłady będące częścią konstrukcji płotu.
Przechodzący dzisiaj obok mnie mężczyźni nie widzieli we mnie słabej istoty, której należy pomóc. Widzieli samodzielny byt, który – tak jak oni w podobnej sytuacji – po prostu wykonuje jakieś zadania. Nie leżałam w kałuży krwi. Nie zasłabłam na podnośniku. Nie było powodu do niepokoju. Nie było powodu do niesienia pomocy. Gdybym potrzebowała ratunku, myśleli zapewne, jak każdy w podobnej sytuacji, bez względu na płeć, poprosiłabym.
Oczywiście, poprosiłabym. Nawet w tym koszmarnym języku. Co nie zmienia faktu, że tak po prostu i po ludzku byłoby cudownie, gdyby ktoś sam z siebie podszedł i zapytał, jak sobie radzę. Bo zimno i deszcz. Bo może jestem cudzoziemką i nie umiem się porozumieć. Bo może szarpanie się z dużym samochodem przerasta moje kobiece siły. Bo tak, umiem zarządzać firmą, ale do tego trzeba intelektu, a nie mięśni. Bo owszem, niby jesteśmy tacy sami, ale fizycznie to mężczyźni są po prostu silniejsi. A już obręcz barkowo- coś tam mają solidniej wypakowaną mięśniami. I że w tym deszczu po prostu dobrze byłoby się poczuć, jak to dziś mówią, zaopiekowaną.
Kiedy już zapakowałam wszystkie moje walizki z powrotem, zamknęłam z hukiem klapę silnika, zamknęłam równie głośno klapę bagażnika, zapłaciłam za benzynę i ruszyłam dalej, przypomniało mi się to, co bardzo często ćwiczymy na niemieckim z Pułkownikową. Die Unterschiede. Różnice. Właściwie każda prezentacja, które ostatnio są głównie prezentacjami o krajach, z których pochodzą uczestnicy kursu, kończy się wątkiem die Unterschide zwischen xxx und Deutschland. Różnice między xxx i Niemcami. Zwykle te różnice są jaskrawo widoczne. Pakistan i Niemcy. Syria i Niemcy. Maroko i Niemcy. Etiopia i Niemcy. No tak, kulturelle Unterschiede, różnice kulturowe, kiwa głową Pułkownikowa. No to ja mam teraz ale kultureller Unterschied. Bo wszyscy tu, na tym równoprawnym Zachodzie, obśmiali Tuskowe sprzed tysięcy lat świetlnych ucałowanie Angeli w dłoń. Ale już, myślę, nikt by się nie obśmiewał w takiej sytuacji jak moja, a już na pewno nie panie, którym polski rycerz na obcej dla nich ziemi, z obcym językiem, in the middle of dark and rainy nowhere, w deszczu i chłodzie, załatwił kawę i olej. Bo nagle byłoby to takie toll, wspaniałe, i wunderbar, cudowne, i niespodziewane, i rzeczywiście, że ci Polacy to prawdziwi dżentelmeni.
Tschüss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →