na komisariacie

02.09.2021

Zwiała nam. A w zasadzie nie nam, tylko Mężowi, i nie zwiała, a zrobiła to, co ma w zwyczaju od czasu do czasu: niespodziewanie stanęła, opuściła lekko głowę i wysunęła ją z pięknej nowej obroży właśnie przywiezionej z Polski. I ruszyła w obchód pobliskich śmietników, od miejsca do miejsca, na odchodnym machając zdezorientowanemu Mężowi białym falującym z gracją ogonem. Mąż popełnił strategiczny błąd, czyli zamiast dyskretnie lecieć za tym ogonem, wrócił pod dom i załamany wygarnął mi w domofon:
– Uciekła.

– Leć za nią! – wykrzyczałam po drugiej stronie słuchawki, z jednym okiem pomalowanym tuszem, bo właśnie przygotowywałam się do telekonferencji. Do której zostało czasu dokładnie na drugie oko i szybką kawę, czyli niecały kwadrans. – Leć, bo ja mam za chwilę spotkanie.

Ale Mąż nie posłuchał, stracił psa (z oczu) i czas (pokonując windą trzy piętra), tylko po to, by – naiwny! – wziąć z domu zapas psich smaczków i ponownie ruszyć na dół (że niby tymi smaczkami skusi Sunię do powrotu. Mąż nie wie, że w porównaniu z delicjami ze śmietnika nasze kupowane za ciężkie pieniądze markowe smakowe snacki są niczym! Niczym powtarzam, bo nie raz próbowałam tej nierównej walki i śmietnik zawsze wygrywał).

Chwyciłam więc za telefon, odsunęłam telekonferencję w czasie i sama też pognałam na poszukiwanie uciekinierki, dokładnie w odwrotnym kierunku niż Mąż. Na próżno. Suni nie było ani w lesie obok szkoły Juniorki, ani w sąsiadujących ulicach, ani w żadnym ze znanych mi obiecujących psich zakamarków, jak choćby kubeł z odpadami za butikiem Rzeźnika, pychota.
Wróciliśmy do domu z rozdzierająco smutną bezrobotną smyczą i pustą obrożą.
– Nie martw się – powiedziałam do Męża, choć strach skręcał mi brzuch w twarde supły – Nie martw się. Na pewno wróci. Ona się tu lepiej orientuje niż ty i ja razem wzięci. Swoje obleci i wróci. Zawsze wraca. Musimy tylko obserwować klatkę pod domem.

I przestać myśleć, ale tego już nie powiedziałam, że leży gdzieś w krzakach i płacze z bólu, potrącona przez samochód. Albo zatrzaśnięta przez przypadek na jakiejś działce. Tęskniąca. Samotna. Bezbronnie ufna w swoim białym ciele prawie labradora i prawie owczarka, pokazująca zęby wyłącznie w uśmiechu.

Siedliśmy do pracy. Niemal jak co dzień, a przecież koszmarnie inaczej.

Mąż stał na balkonie, uczestniczył w spotkaniach online i przez cały czas patrzył w dół.

Zaczął padać deszcz.  Mąż założył płaszcz i owinął komputer w ręcznik. I tak nadal stał na balkonie i patrzył.

Po półgodzinie telekonferencji wyprułam na dwór ponownie przeczesać las.
Na próżno.
Mijałam małe psy i duże psy, psy w pelerynkach, psy na smyczach, psy luzem.
I żaden nie był mój.

I tak po kolejnych trzech kwadransach biegania po lesie poryczałam się jak dzieciak. Z tego wkurzu i z tej bezsilności.  
I zdecydowałam, że koniec żartów, trzeba zadzwonić na policję. I do najbliższego schroniska.
I wtedy telefon. Patrzę na wyświetlacz. Mąż.
– Kochanie, gdzie jesteś?
– Wracam do domu. Nigdzie jej nie ma.
– Wiem – mówi Mąż – Była tu policja.
Nieźle, policja. No, z policją w Niemczech jeszcze nie mieliśmy do czynienia.
– Taaaaak? – pytam, bo każde bardziej złożone zdanie nie przechodzi mi przez gardło.
– Sunia jest na komisariacie. Mamy ją odebrać.


Wpadam do domu jak po ogień. Mąż nie wie nic więcej, dwóch policjantów w drzwiach mieszkania to jednak nie jest zwykły widok, odjęło mu mowę. Więc nie wiemy, czy z Sunią wszystko OK i nie wiemy też, jakie będą konsekwencje tego prostego faktu, że oto naszym psem zaopiekowała się lokalna Polizei. Nie ma to jak poniedziałkowa wizyta na komisariacie :-(. W pięć sekund wyciągam dokumenty psa z szuflady, błogosławię regularne szczepienia, którym poddałam stwora także w to lato, trzymam kurczowo w ręce granatowy psi paszport (tak, nasza Sunia ma paszport!) i niemiecki numer psiej identyfikacji, który kosztuje mnie 80 Euro rocznie. Wyjeżdżamy z garażu jak dzicy, istnieje obawa, że ta sama policja zatrzyma nas za chwilę za przekraczanie prędkości. Drogę na komisariat pokonuję w kilka minut, przed oczami mając moją biedną, skruszoną i stęsknioną psinkę siedzącą w jakiejś strasznej żelaznej policyjnej klatce. 


Komisariat jest niewielkim budynkiem w samym sercu miasta. I podobnie jak polskie komisariaty małych miast (w których zdarzyło mi się kiedykolwiek być), tuż za wejściem znajduje się hol i kolejne drzwi. Te wewnętrzne drzwi są solidnie zamknięte, a po ich prawej stronie wmontowano szybę recepcji. Nachylam się nad kontuarem i przez tę szybę zaglądam do wnętrza. I zastygam.

Za szybą, w głównej sali komisariatu, sześciu rosłych policjantów, wszyscy pod bronią i w mundurach, wszyscy rozradowani, szczerzą zęby w wielkich uśmiechach i zginają się w pół. A między nimi w lansadach, tylko nieco zestresowana, sunie moja Sunia.
Z jednych głaszczących rąk w drugie.


– Po psa? – blondynka po drugiej stronie lustra szyby woli się upewnić, bo radość z obcowania z moim psem powoduje taki hałas na komisariacie, że nikt nie słyszy mojej odpowiedzi. Potwierdzam:
– Po psa.
Wewnętrzne drzwi się otwierają i Sunia mknie do mnie rozradowana. W połowie tej krótkiej trasy synapsy w mózgu Suni rozbłyskują rzadkim impulsem pomyślunku: helloł, bardzo się kochamy, ale ktoś zwiał dzisiaj i długo nie wracał, i to chyba niezbyt dobrze, i siada z niepewną miną. Cud obroża wraca na swoje miejsce i gra kolorami na kremowej sierści. Mój pies jest cały (a przynajmniej tak wygląda) i zdrowy (chyba), pora się wylegitymować i ruszać z powrotem do domu.
Wyciągam granatowe dokumenty i numerek.
– Nie, nie – rosły blondyn (oczywiście w maseczce) wcale nie chce sprawdzać, czy mój pies mieszka w Niemczech na legalu – Pani imię i nazwisko?
No tak. Mnie spisali. (Właśnie zostałam spisana przez niemiecką policję!!!)
– A numer telefonu?
Podaję swój numer z prefiksem 48. Ale na policji, jak i w tutejszej szkole, i wszędzie gdzie indziej w DE, zagraniczny prefiks to nie jest dobra sprawa.
– A jakiś niemiecki numer?
Proszę bardzo, Mąż podaje swój, to ten numer, na który nikt nigdy nie dzwoni i z którego my nigdy nie dzwonimy, ale mówisz i masz, ze mną jak z dzieckiem, chcą niemiecki numer, jest niemiecki numer.

Przepraszam blondyna za zamieszanie i kłopot i powolutku odwracam się w stronę wyjścia. Czas opuścić komisariat. Tymczasem wewnętrzne drzwi z rozmachem otwierają się ponownie i staje w nich młoda policjantka. Białe zęby lśnią w uśmiechu, najwyraźniej też już zaprzyjaźniła się z kudłatą aresztowaną:
– A jak się piesek wabi?
„Ucieczka”. Mój piesek wabi się „Ucieczka” albo „Zrobię Mojej Matce Wstyd Jak Bambosz”. Tak powinna brzmieć ta odpowiedź.
Uśmiecham się ciepło.
– Mój pies? Mój pies wabi się Biełka. To po polsku znaczy biała, weiß.

I wreszcie wychodzę.


Tschüss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

2 komentarze

  1. oj, tak, dobrze, że tak się skończyło… ale i tak nerwów co niemiara… Ściskam!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.