17.03.2021
Frank Schätzing nie tylko pisze dobre książki. On też nieprzyzwoicie dobrze wygląda. Dobrze się też ubiera. W swoich doskonale skrojonych marynarkach albo w szalonych garniturach przypomina ucywilizowanego wikinga. Do tej pory czytelniczki (i czytelnicy) mogli jedynie podziwiać siwiejącą blond czuprynę i stylową brodę, seksownej reszty domyślając się pod przemyślanymi stylizacjami. Jednak w roku 2009 Frank postanowił odciążyć wyobraźnię swoich fanów i wziął udział w reklamie męskiej bielizny. Na stylowo przyciemnionych zdjęciach tylko on i… skrawek materiału. Kiedy już minął mój szok, że pisarz (P I S A R Z ) świeci golizną na obrazku, to zrobiło się smakowicie 😉 . A potem naszły mnie refleksje bardziej marketingowej natury, np. że gdybym to ja decydowała o tym, jaką okładkę dać „Odwetowi oceanu”, pewnie dałabym Franka sauté, a nie ten błękitny krąg przypominający tęczówkę oka. Jestem pewna, że sprzedaż poszybowałaby jeszcze wyżej. Z drugiej strony – powieść rozeszła się w czterech milionach egzemplarzy i to bez autorskich wdzięków na okładce. Czyli pewnie warto przeczytać.
Dzisiaj o „Odwecie oceanu”. Zapraszam.
Uwaga, to może być spoiler!
Siedzę tu sobie teraz z Wami, palce wiszą nad klawiaturą – i zastanawiam się, co takiego jest w tej książce, że tak doskonale się ją czyta. Strony dosłownie płyną jedna za drugą, a jest ich, że tak powiem, ocean (bo ponad dziewięćset!), i jedynym miernikiem upływającego czasu jest nadchodzący świt. Tak przynajmniej było u mnie.
Zacznijmy od tematu. Jest nim ekologia, co jak na autora Niemca nie jest niczym zaskakującym, bo rzeczywiście ekologia rozumiana jako balans między przyrodą a działaniami człowieka traktowana jest w tym kraju bardzo poważnie (czego konsekwencje w mikroskali widać na półkach marketów, a w makroskali w polityce energetycznej Unii Europejskiej). Mogłoby się wydawać, że na opowieści o ekologii patent wyczerpał już Sir David Attenborough, ale nie – Schätzing nadaje tematowi rozmach powieści sensacyjnej i wciąga czytelnika w swój świat niesamowitą ilością dialogów. Te dialogi są też dla autora sposobem na wprowadzenie do książki informacji i danych zwykle nużących, z fizyki, chemii i biologii, w tym z biologii jednokomórkowców, czyli – dla większości – emocje jak na rybach. Tymczasem specjalnie to biegu akcji nie spowalnia, momentami buduje suspens, a przede wszystkim uwiarygadnia autorski pomysł na tytułowego bohatera.
Ciekawym zabiegiem absolutnie wciągającym czytelniczo są też pierwsze rozdziały, w których sporo miejsca poświęcono wielkim ssakom morskim. Kto nie lubi delfinów? Kogo nie przeszywa dreszcz, gdy w rzeczywistości lub na ekranie widzi kontrast między niewielką łódką turystów a gigantycznym waleniem? Kto nie czuje pierwotnego lęku przed tym, co na ziemi największe i prawdopodobnie najstarsze?
Jest jeszcze sposób prowadzenia kamery narracji. Czytam książkę, ale jakbym oglądała film. Autor mi w tym aktywnie pomaga – do tego stopnia, że mikrorozdziałom nadał tytuły oznaczające lokalizację. Combat Information Center. Dolny pokład. Laboratorium. Gdybym siedziała przed ekranem, widziałabym od razu, na co patrzę. W powieści autor musi mnie o tym poinformować, bym zwizualizowała sobie tło, na jakim bohaterowie wykonują gesty i prowadzą rozmowy. A miejsc – jak postaci – jest bez liku. Są i łodzie podwodne, i kampusy uniwersyteckie, i jednostki badawcze, i gabinet prezydenta USA, i przytulna knajpka na norweskim fiordzie, i trzcinowe czółno rybackie. Wreszcie, jak z rozmachem to z rozmachem, przez świat przetaczają się wielkie katastrofy, niemal jak biblijne plagi: jak woda to tsunami, jak ogień to podwodne wulkany, jak szarańcza to też w większej skali (zdradzać nie będę, ale potraktujcie tę szarańczę umownie).
I wreszcie budowanie napięcia. Oczywiście tężejemy w oczekiwaniu na moment szczytowy, ale ta książka jest jak rollercoaster, takich pomniejszych momentów jest kilka, wdrapujemy się naszą czytelniczą kolejką w górę, potem spadamy na fali emocji w dół, ledwo oddychamy z przerażenia, serducho wali, przewracamy kartkę, nie wierzymy własnym oczom, chłoniemy każdy wyraz, i znowu wdrapujemy się na kolejny szczyt, by po chwili z niego spaść. Huśtawka jak na łodzi. W górę i w dół, nie sposób oderwać rąk od tomu, którego trzymamy się jak tonący burty. Das Meisterstück, czyli po naszemu majstersztyk. A jeszcze bardziej po naszemu, no mega, serio.
Autorski i po ludzku cudowny sposób na przykucie naszej uwago to także takie przedstawienie globalnej historii, że nabiera bardzo indywidualnego i jednostkowego wymiaru. Poznajemy perspektywę niemal każdej z postaci uczestniczącej w wydarzeniach. Każdy z bohaterów w którymś momencie opowieści pokazany jest z takiej właśnie prywatnej czy nawet intymnej strony, i w chwili, gdy jego losy się decydują, pozostawia w czytelniku rezonujący ślad. Jeszcze przed chwilą tu był, zastanawiał się z nami nad rozwiązaniem zagadki, lubił wino lub patrzył w gwiazdy, był bezwzględny, nerwowy albo zamknięty w sobie, ale czuł i jakoś myślał, i wiedzieliśmy o czym. A zatem losy bohaterów nie są nam obce. A jak nie są nam obce, to (współ)odczuwamy to, co dzieje się z ich życiem na naszych oczach. Ponownie jak w filmie. I ponownie jak w filmie wciska nas w fotel lub kanapę, gdy ten lub ta robią to i owo, i kończą tak, a nie inaczej. Co zrobiłabym na ich miejscu? Też pobiegłabym w tę stronę? A może nie, może właśnie zawróciłabym, kluczyki nie wypadłyby mi z dłoni i skończyłabym swoja książkową biografię w innym punkcie? Frank Schätzing, pan życia i śmierci w wykreowanym przez siebie świecie, bardzo sprawnie pociąga sznureczkami emocji. I robi to do samego końca.*
Wprawne czytelnicze oko dostrzeże odświeżone pytania, które wiele lat wcześniej tak mądrze zadawał choćby Lem w swoim „Solaris”: o miejsce człowieka w kosmosie, o homocentryzm, o realne możliwości komunikacji i szeroko rozumianego poznania. I o to, jak jako ludzie definiujemy obcość. Wygląda bowiem na to, że mijają dekady, jesteśmy technologicznie coraz lepsi i bardziej zaawansowani, a na te pytania odpowiedzi nadal brak.
I wreszcie, the last but not the least, brawa dla tłumaczki. Nie byłoby bowiem tej intelektualnej przygody bez udziału pani Anny Wziątek, dzięki której gargantuicznej pracy (niemal tysiąc stron, w tym bardzo specjalistyczna terminologia wojskowa i naukowa), polski czytelnik może się dowiedzieć, na czym odwet oceanu miałby polegać. A skoro już przy tym jesteśmy: w oryginale powieść nosi tytuł „Der Schwarm”, czyli ławica. Czasem tłumaczona również jako rój albo chmara. Dla mnie, zwykłej użytkowniczki języka niemieckiego (i po lekturze książki) aż prosiłoby się pozostanie przy tej ławicy. Domyślam się jednak, że odwet oceanu, jak każda zemsta, sprzedaje się lepiej.
Lepszy byłby tylko Schätzing w bieliźnie 😉 .
Tschuss!
*Oczywiście, ten ludzki indywidualizm autor podkreśla również z innego powodu, przeciwstawiając go krańcowo odmiennej filozofii istnienia. Ale o tym, psst!, nie dziś. Dziś nie spoilerujemy.
P.S. A tu, dla estetek (i estetów): Frank Schätzing w pełnej krasie, czyli u mężczyzn najseksowniejszy jest (oczywiście) mózg 😉 : https://www.bild.de/lifestyle/mode-beauty/foto-nackt-stars-waesche-10051652.bild.html ; https://www.welt.de/newsticker/news3/article108968897/Schwarm-Autor-Frank-Schaetzing-von-der-Zukunftsangst-genervt.html
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →