01.07.2021
Od miesiąca boli mnie prawa ręka. Cała. Boli mnie nadgarstek i łokieć, i przedramię, i bark, wyraźne zgrubienie pojawiło się także w okolicach obojczyka. A ponieważ żyję z tego, że tą właśnie ręką piszę, telefon trzymam i w klawiaturę stukam, nie jest mi do śmiechu. Nawet bym powiedziała, że ryczeć się chce, bo po prostu dziadowsko i coraz bardziej boli. Więc nadszedł moment na sprawdzenie, jak cudowna jest owiana legendami niemiecka służba zdrowia. Zapraszam.
Epizod 1
W Polsce rzeczy są proste, ponieważ znam mechanizmy, które za nimi stoją. I kontekst. Czyli, jeśli boli, idę albo od razu do specjalisty (i płacę), albo do lekarza rodzinnego, a potem ze skierowaniem do specjalisty. Zwykle termin do specjalisty oddalony jest w czasie. Więc albo czekam, albo idę prywatnie (czyli płacę). Nawet w przypadku płacenia, w przypadku pojedynczych wizyt, nie umieram na zawał serca po poznaniu cennika. I ponieważ zazwyczaj mi się spieszy, więc płacę, łykam, co mi każą, ewentualnie ćwiczę według wskazówek. I gotowe. Finał. Problem rozwiązany.
W Niemczech nie znam kontekstu. Muszę się nauczyć, jak działa system. Ponadto system nie działa normalnie, tylko kowidowo. Więc pewnie, gdyby nie ból, strasznie by mnie to wszystko intrygowało i było wielką i interesującą przygodą. I w sumie jest przygodą, tylko mało śmieszną.
Najpierw przez dwa tygodnie usiłuję znaleźć specjalistę lub lekarza pierwszego kontaktu (rodzinnego), który mówi po polsku. Rozmowa na temat problemu medycznego nie jest łatwa nawet we własnym języku, a co dopiero po niemiecku. Pani doktor, która leczyła wcześniej Męża, już nie pracuje w znanej nam poradni. Szperam w internetach, wyszukiwarki podrzucają parę nazwisk w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Frankfurtu. Zwykle są to zespoły kilku medyków, recepcja, jakiś telefon, wśród rozmaitych specjalności znajdują się i Polacy. Obdzwaniamy podane punkty. Zero kontaktu. Nikt nie odbiera albo włączają się komunikaty, żeby napisać maila w celu umówienia terminu. To piszemy maila. Ja lub Mąż. I na te maile nigdy nie dostajemy odpowiedzi.
Tymczasem media grzmią o przepracowaniu lekarzy rodzinnych przeciążonych szczepieniami antywirusowymi. To może, mówi Mąż, może oni są tak zarobieni, że nie odbierają telefonów?
Wsiada w samochód i objeżdża parę adresów. Wraca zdumiony. Taaaaa, w niektórych recepcjach siedzą panie i nawet mają terminy, ale nie do polskich specjalistów. Dlaczego nie odbierają telefonów, o to Mąż nie zapytał. A w niektórych przypadkach, owszem, info o lekarzu wisi na drzwiach, ale w godzinach pracy na miejscu nie ma nikogusieńko.
Witaj w Niemczech, Relokowana.
Epizod 2
Umiesz liczyć – mówi stare przysłowie – licz na siebie. Po babsku wypytuję sąsiadki o fizjoterapeutów. Ręka boli, lecę na nurofenach od kilkunastu dni, jak nie ręka mnie załatwi to ibuprofen, ileż można. Ponieważ jestem przekonana, że mój problem to syndrom łokcia tenisisty, który jak złe licho wraca od kilku lat, wybieram ryzykowną ścieżkę na skróty. Ja wiem, że najpierw diagnoza, potem leczenie, ale skoro nikt mi tej diagnozy nie chce postawić, to trudno, muszę na opak. I tak uważam, że skończy się na fizjoterapii. Skoro ma się tak skończyć, to wyjątkowo może i zacząć. Cztery numery telefonów fizjoterapeutów w sąsiedztwie milczą jednak jak telefony klinik.
– Ach, Karoline – stuka do naszych drzwi jedna z sąsiadek, gdy przypomni się jej praktyczna prawda – Nie dzwoń nawet, tylko idź, przecież to tuż za rogiem. Fizjoterapeuci mają tylu pacjentów, że oni już nie odbierają telefonów od obcych. Musisz iść i umówić się persönlich, osobiście.
Zbieram szczękę z podłogi. A zaraz potem wsuwam stopy w buty, rękę w temblak (bo boli coraz bardziej) i ruszam. Graham Bell przewraca się w grobie. Ja się prawie przewracam na ulicy. Upał 35 stopni, sunę obolała chodnikiem wyszukując skąpego cienia krzewów róż. Pod pierwszym adresem cisza, pod drugim cisza, pod trzecim w upale klatki wchodzę na piętro, tam mieści się jedna z pracowni fizjoterapii. Na wejściu biją w oczy informacje, że Abstand, odstęp i że koniecznie mam ściągnąć buty. Ja i inni. Ściągam sandałki, bosą stopą wkraczam na wymarzony teren. I tą samą stopą wyczuwam na podłodze kurz i jakieś drobiny. Z obrzydzeniem staję na palcach (mniej dotykać tej koszmarnej podłogi bosą stopą już nie mogę). Zza półotwartych drzwi jednego z pomieszczeń wynurza się krzepka blondyna w okularach:
– Kto z państwa po termin? A kto na wizytę?
– Ja po termin – odpowiadam.
– A….. – to proszę usiąść – wskazuje krzesełko w rogu korytarza – zaraz przyjdę.
Zaraz trwa piętnaście minut. Teraz stoimy, ja i blondyna, przy recepcji, oddziela nas od siebie pleksi przepierzenia antykowidowego i cały kosmos odmiennych światów, o czym przekonam się za chwilę.
– To poproszę skierowanie – blondyna wyciąga rękę, różowe szpony tipsów lśnią złowieszczo w blasku jarzeniówek recepcji.
– Ale jakie skierowanie? Ja prywatnie – dodaję, bo przecież mówili, że jak prywatnie, to żadne skierowanie nie jest potrzebne. Jestem zmęczona i zła, stanie na palcach na zakurzonej podłodze na pewno nie łagodzi dolegliwości ramienia.
– No tak, regularweise, zwykle tak, ale z powodu covid my teraz musimy mieć skierowanie nawet jak prywatnie. Musimy tego bardzo przestrzegać. Rozumie pani, kontrole. Strafen, kary.
Stoję przed tym pleksi i nie mogę wydusić słowa. I nie, nie dlatego, że po niemiecku.
– Przecież – mówię – ja dlatego przyszłam prywatnie, że nie mogę się do nikogo dodzwonić, żeby to skierowanie dostać.
– Niestety – pani zamyka swój wielki kajet z terminami wizyt (bo chyba nie sądzicie, że ma to w komputerze) – nie mogę pomóc. Proszę przyjść ze skierowaniem. A i tak szybko nie będzie tego terminu. Zarobieni jesteśmy.
Na palcach wychodzę z poczekalni. Starannie otrzepuję stopy, jedną ręką, bo druga w temblaku. Wkurzenie rośnie we mnie jak temperatura na zewnątrz. Na szczęście mogę jeszcze do Polski jechać. Do osławionej fatalnej polskiej służby zdrowia, która nigdy mnie nie zawiodła.
Ta alternatywa jest jak chłodny kompres, choć nie należy do najtańszych.
Ale nadal przejazd samochodem w obie strony w przeliczeniu na złotówki to koszt nieco mniejszy niż pojedyncza prywatna wizyta u dobrego niemieckiego ortopedy.
Epizod 3
Tymczasem nadchodzi weekend. Przecież nie będę tracić niedzieli z powodu niedziałającej ręki. Jest gorąco, siedzenie w bólu w nagrzewającym się domu nikomu jeszcze nie pomogło. Ruszamy na wystawę Käthe Kollwitz. Jest cudownie. Zaabsorbowana zapominam o problemie. Pod koniec zwiedzania, już w szatni, gdy z zapałem dyskutujemy o lewicowych poglądach artystki, podaję Juniorce torebkę. To nieostrożny ruch. Ostry ból przeszywa całą chorą rękę i uginają się pode mną kolana.
A potem osuwam się na podłogę.
To be continued…
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →