08.07.2021
Tymczasem nadchodzi weekend. Przecież nie będę tracić niedzieli z powodu niedziałającej ręki. Jest gorąco, siedzenie w bólu w nagrzewającym się domu nikomu jeszcze nie pomogło. Ruszamy na wystawę Käthe Kollwitz. Jest cudownie. Zaabsorbowana zapominam o problemie. Pod koniec zwiedzania, już w szatni, gdy z zapałem dyskutujemy o lewicowych poglądach artystki, podaję Juniorce torebkę. To nieostrożny ruch. Ostry ból przeszywa całą chorą rękę i uginają się pode mną kolana.
A potem osuwam się na podłogę.
(ten wpis to kontynuacja notatki z dnia 29.06.21. Zajrzyj tutaj, by przypomnieć sobie szczegóły).
Rzężę z bólu skulona na beżowych kaflach. Tusz rozmazuje mi się po policzkach i razem ze łzami wpływa za maseczkę. Pociągam nosem i beczę, beczę, beczę. Ten rozdzierający ból sprawił, że coś we mnie pękło. Z każdym pociągnięciem nosa jest mi siebie bardziej żal, ryczę nad sobą w tym koszmarnym kraju, nad systemem, który mnie wypluwa, i tym, że nikt, nikt nie chce mi pomóc… A mnie przecież tak strasznie boli…
Tymczasem moje zwinięte na podłodze ciało zaczyna budzić pewną sensację. Bardziej czuję niż wiem, że tuż za mną współczujący obywatele Niemiec, amatorzy sztuki delektujący się ekspresyjnym przesłaniem Kollwitz, gromadzą się, szemrając, i spoglądają to w kierunku Męża, to w moim. Że co się stało. Czy pomóc.
W to skwarne niedziele popołudnie jestem dla nich, w tym jakże fenomenalnym muzeum z jakże interesującą wystawą, jakimś absolutnie niepożądanym performancem. Niechcianym zaburzeniem. Przykrym widokiem. Nie po to tutaj przyszli. Nie po takie wrażenia. I jednocześnie jestem dla nich także czymś, z czym jednak humanitarnie należy coś zrobić.
Mam już swoje lata i dystans, i mój, za przeproszeniem, ból (ręki), więc to wszystko nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Na Mężu podobnie. Ale dla czternastoletniej Juniorki sytuacja jest trudna do zniesienia. Jej dłoń ląduje na moim barku, usta zbliżają się do mojego ucha:
– Mamo – szepcze, gdy ja nadal wiję się z bólu na podłodze szatni – A nie mogłabyś, wiesz, jakoś się ogarnąć, przejść do toalety i tam sobie dalej płakać?
Epizod 4
I tak prosto z wystawy ląduję w niemieckim szpitalu. Jest niedzielny wieczór. Już na wejściu przyjazny cieć odsyła Męża do domu. Covid. Wiadomo. Wchodzi tylko pacjentka. Uwaga – ostrzega – dwie godziny czekania.
Ach, dwie godziny tylko? Nic nie szkodzi. Pamiętam jak w Polsce w weekend czekało się w szpitalu podobnie długo. A nawet dłużej.
Siadam w poczekalni, oglądamy wszyscy mecz, Euro 2020 w roku 2021, jednak pieniądze związane z futbolem to wielka siła. Dzieci płaczą, dorośli smyrają po komórkach, pani w kącie wymiotuje do woreczka. Standard.
***
Po sześciu godzinach młodzik w białym kitlu i w wielkim pośpiechu odsyła mnie do domu. W szpitalu (a jest to klinika ortopedyczna!) nie zrobiono mi żadnych badań, żadnego USG, żadnego rentgena, nic. Pobieżne badanie ręki ręką zakończono skierowaniem do specjalisty, ale bez podania nazwiska ani adresu. Do specjalisty, do którego od wielu długich i bolesnych dni nie udaje mi dotrzeć.
Młodzik kiwa głową na moje wyjaśnienia.
Ach, no tak, oczywiście, trudna sytuacja teraz z tymi specjalistami.
Może, gdybym próbowała do niemieckiego lekarza, byłoby szybciej. A tak wybór jest ograniczony…
– Przepraszam – pytam – W takim razie na czym polega pana pomoc dzisiaj?
– Damy pani – recytuje młodzik – Mocniejszy środek przeciwbólowy.
– I to wszystko? – jestem taka zła i tak wykończona, że przestaję być miłą osobą w tym kraju miłych ludzi – Chce pan powiedzieć, że po sześciu godzinach czekania otrzymam od pana środek przeciwbólowy? I żadnego dokładniejszego badania?
Gość w białym kitlu nieruchomieje przy mojej kozetce.
– A czego pani oczekiwała?
Właśnie. Czego właściwie oczekiwałam?
– Hilfe – mówię – Pomocy.
Młodzik podaje mi plastikowy naparstek wypełniony przezroczystym płynem. Nie pyta, kiedy coś jadłam. Nie ostrzega, jak lek działa na prowadzących pojazdy mechaniczne. Czym pani do nas tutaj przyjechała? Ktoś panią odwiezie, Frau Filipiak? Może lepiej weźmie pani taksówkę.
Łykam gorzkie lekarstwo. Jak niesmaczne, to może będzie skuteczne.
Mąż odbiera mnie spod szpitala, gdzie czekał przez wiele godzin.
Siadamy do auta. Mąż prowadzi. I dobrze, że on, bo po kwadransie lek zaczyna działać. Najpierw jest mi strasznie wesoło, a potem oczy mi się zamykają. Zasypiam nagle i mocno.
Epizod 5
Incydent szpitalny utwierdził mnie w przekonaniu, że pilnie potrzebuję lekarza i to, w jakim języku będzie mówił, zaczęło mieć wtórne znaczenie. Może być i suahili, bylebym dostała jakieś leki, a może nawet zastrzyk. I koniecznie skierowanie na fizjo.
Więc w poniedziałek rano wyszukuję jakiegokolwiek ortopedę. Google pomocą na wszystko. Na pierwszej pozycji wyskakuje doktor Arzt. Klikam w link i – prawie niemożliwe – system przekierowuje mnie na online booking kliniki w Offenbachu. Na zdjęciu sam pan Arzt, mniej więcej w moim wieku, może jest szansa, że będzie mówił po angielsku lepiej niż ja po niemiecku. W końcu na jakieś konferencje pewnie jeździ, materiały naukowe czyta. Biorę pierwszy dostępny termin w ramach ubezpieczenia, czyli za dwa tygodnie. Przecież jakoś dotrwam.
***
W umówionym dniu stawiam się u lekarza. Gabinet ortopedy okazuje się zespołem pomieszczeń z recepcją organizującą całość konsultacji i zabiegów. Sadzają mnie w jednym z pokojów. Chorą ręką powolutku odpowiadam drukowanym literami na standardowe pytania długiej ankiety. Spokojne, wypowiedziane niskim głosem:
– Was kann ich für Sie tun, Frau Filipiak? Co mogę dla pani zrobić?
wybija mnie z rytmu. Odkładam długopis i spoglądam na wysokiego, przystojnego blondyna 40+, który właśnie siada naprzeciwko.
Matko święta! Oto offenbaskie ucieleśnienie wszystkich kobiecych marzeń o lekarzu. Bohater niezliczonych romansów i gwiazda globalnych medycznych telenoweli. Adonis ortopedii. Doktor Arzt!
Mrużę oczy na ten piękny widok. Ręka boli, ale prostuję plecy i wyciągam nogi w sandałkach. Obcasy nie były aż tak głupim pomysłem. Dukam w tym strasznym języku, co mnie przyniosło, co się stało, i przesuwam w jego stronę skierowanie ze szpitala.
Wysportowane ciacho, które ma być moim niemieckim specjalistą, wstaje i zaprasza mnie na stołek obok. Mam usiąść. Siadam.
Ciepłe męskie dłonie badają moją szyję, przesuwają się na kark i suną wzdłuż kręgosłupa.
-Hmmm… – mówi doktor Arzt – Taaaaak, tu czuję pewne napięcie… i tu, kręg szósty…
Skręca moją głowę w lewo i w dół, potem dokładnie odwrotnie.
Nie, nie mam pomagać, on ma sam tą głową ruszać.
Proszę bardzo.
Niech rusza.
Trochę się dziwię, że nie badamy mojej ręki, ale nic nie mówię. Przecież to on jest lekarzem.
Koniec badania.
Mam usiąść z powrotem przy biurku.
Siadam.
– A zatem, Frau Filipiak – mówi doktor Arzt – ile godzin dziennie spędza pani przy komputerze?
– Panie doktorze, oczywiście, że za dużo… Ale wie pan, dziwi mnie, że pan nie zbadał w ogóle mojej ręki. Ja z tego powodu się tu dziś u pana znalazłam… I wcześniej w szpitalu.
Doktor Arzt przygląda mi się w milczeniu. OK, jak już tak nalegam, to on może zbadać i rękę.
Ledwo dotyka mojego prawego ramienia, gdy krzyczę z bólu.
– Jak to, nie może pani wyprostować?? A jak wysoko może pani ramię podnieść?
Jest zdzwiony i poddenerwowany. Wskazuje na szpitalne skierowanie:
– Tu jest napisane, że pani wylądowała w szpitalu z bólami ręki z powodu kręgosłupa.
Informuję go łagodnie, że jego kolega po fachu wykopał mnie z oddziału jak mógł najszybciej i bez żadnych badań. Doktor Arzt tężeje (co nie odbiera mu uroku). A potem kolejno wysyła mnie na rentgen. A potem na rezonans. Wszystko w ramach ubezpieczenia.
I tak zaczyna się proces diagnozowania.
Rentgen zrobiono w dniu wizyty.
Rezonans – udało mi się umówić w tym samym tygodniu, co rentgen.
A zestaw pain-killers dostałam od razu, gdy doktor Arzt zorientował się, jak wysoki jest poziom mojego codziennego bólu. Co wyjaśniłam po angielsku, bo – zgodnie z oczekiwaniami- okazało się, że możemy się też tak porozumiewać.
Widzę zatem światełko w tunelu
(i mam nadzieję, że to nie jest nadjeżdżający pociąg, hi hi).
Tschüss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →