żubry i inne niebezpieczeństwa

środa, 29 stycznia 2020/ 111 dzień życia w Niemczech

Wczoraj zadzwonił do mnie O.:
– Wpadłem – powiedział – na żubra.

(O. prowadzi cudny pensjonat wspólnie z K. na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej- polecam!)

– Jechałem na rowerze, wjechałem w ostry zakręt, a gdy zakręt się skończył, zobaczyłem go. Stał do mnie tyłem, na skrawku szosy. Z trudem się zatrzymałem. Dzieliło nas jakieś piętnaście metrów. Pół tony żywej wagi. Samotny samiec. Prawdopodobnie wyrzucony ze stada. To właśnie takie atakują najczęściej. I zwykle wtedy, gdy odległość między nimi a człowiekiem wynosi mniej niż trzydzieści metrów. Popatrzyliśmy sobie w oczy. To trwało milion lat. A potem spokojnie wszedł w las. Miałem szczęście.
Zaciągnął się papierosem.
– To ten sam.
– Ten sam?

Jakieś dwa miesiące temu żubr wszedł do ogródka O. (czyli wielkiej łąki ciągnącej się po horyzont przed tarasem pensjonatu) i spędził tam kilka godzin. O. skończył myć rowery, zakręcił wodę, równie spokojnie przyjrzał się gościowi i zaprosił pensjonariuszy na taras. Ponieważ rzeczony ogródek jest sceną regularnie odwiedzaną przez rozmaite zwierzęta (w tym bociany, które łażą po nim jak psy), na tarasie wystawione są wielkie myśliwskie lornetki dla tych, którzy lubią poznawać rzeczy w szczególe. Tym razem nikt nie musiał ich używać. Żubr stał i pozwalał się podziwiać w skali makro.
– Jestem pewien.
Nie podważam. O. zna się na lesie i zwierzętach. Rozpoznaje ślady tropy, nie gubi ścieżek, niejedną noc spędził na ambonie.
Wygląda na to, że między panami nawiązała się relacja. A może jest w O. coś, co szczególnie przyciąga żubra? Może ta woda kolońska, którą dostał ode mnie na Gwiazdkę? Homo sapiens też pytają O., co to za piękny zapach. To może ten Bentley to taka żubrza kocimiętka?
O. śmieje się do telefonu. Nie, nie wydaje mu się, żeby żubr łaził za nim z powodu perfum. Ale niebezpieczne spotkanie zrobiło na nim wrażenie.
– Sprawdziłem statystyki – mówi – Wiesz, kto wychodził najgorzej w tych konfrontacjach z atakującym żubrem?
Pewnie żubr, myślę, ale to nie jest właściwa odpowiedź.
– Lokalsi, czyli mieszkańcy okolicznych wsi. Oni się po prostu nie bali żubrów. Były dla nich zbyt powszednie. I lekceważyli je. Przekraczali granicę i żubr czuł się zagrożony. I wtedy atakował.

Jakie to normalne. Żubr też ma swoją zonę komfortu. Swoją przestrzeń osobistą. I jak ją przekroczysz, to może się pogniewać. A jego gniew nie jest tak flegmatyczny jak się może niektórym wydawać. Żubr, powiedział O., potrafi być niezwykle szybki. A przez swą masę w zasadzie nie do zatrzymania.


Każdy ma swoje niebezpieczeństwa. We Frankfurcie, czyli mieście z największym portem lotniczym Niemiec i jednym z największych Europy, chiński koronawirus przestaje być tematem teoretycznym. Dziś lotniska są jak porty kilka stuleci wstecz. Mieszanina ludzi z całego świata oddychająca tym samym powietrzem w ciasnych przestrzeniach samolotów. Kawiarniane zatłoczone stoliki w poczekalniach. Korytarze wypełnione podróżnymi. Idealne warunki do przenoszenia wszystkiego. Wielka dystrybucja ludzkich oddechów.

Lokalne i krajowe media na bieżąco informują o podejrzeniach choroby i następnie równie szybko dementują plotki.  Oficjalnie mówi się, że szpitale i Instytut Kocha* są w pogotowiu. Jednak daleko do histerii. A w zasadzie bardzo daleko. Nawet, powiedziałabym, jakoś lekceważąco daleko. 

Oto, planując weekend, skontaktowaliśmy się z jednym z kolegów Męża, który ma i dziecko, i żonę, i jest tutejszy, żeby ten czas razem spędzić. Przy czym wyzwanie, Herausforderung, polegało na tym, że to on, frankfurtczyk, miał zaproponować jakąś atrakcję, o której my, Wielkopolanie, nie wiemy/nie wyczytamy/nie wyguglamy. I oto rzeczony kolega z absolutną beztroską, w epoce, gdy koronawirus jest realnym zagrożeniem, poleca nam na spotkanie fenomenalny plac zabaw dla dzieci. Na lotnisku. To jest toll, świetne, miejsce, pisze w mailu. Mnóstwo sklepów i kawiarni dokoła. Atrakcje dla wszystkich.  Czytam tego maila i przecieram oczy ze zdumienia. No przecież w takiej sytuacji na lotnisko jedzie się tylko w przypadku absolutnej konieczności. Które z nas ma problem? Ja z moją prawie hipochondrią? Czy on ze swoją lokalną beztroską?

Inny lokals, na pytanie o obawy związane z chińskim wirusem, też macha ręką. Prędzej się tu zwykłą grypą zarazisz, mówi.

No, grypą też, myślę. I wszystkim poza grypą.  I zastanawiam się, jak to było, gdy w XIV wieku wielkie galery przybiły do portów w Wenecji, Genui i Pizzie, wioząc na pokładach bogactwa z Jedwabnego Szlaku i śmiertelnie niebezpiecznego pasażera na gapę. Kto wtedy machnął ręką na pierwsze objawy choroby sąsiadów. Kto poszedł – jak co dzień – na targ po ryby. I – jakby nigdy nic – na obiad do portowej knajpy**.


I tak, nolens volens, chcąc nie chcąc, wracamy do żubra. A w zasadzie do statystyk. Nie siejąc paniki, chciałabym powiedzieć: jak widzisz żubra, zawracasz rower. Nie włazisz w żubrzą sferę intymną czy społeczną, bo ta konfrontacja, pomijając wszystko inne, po prostu nie wyjdzie ci na zdrowie.
I podobnie jest z koronawirusem. Wiesz, że jest. Rozumiesz, że gdzieś się czai, ale w przeciwieństwie do żubra (pół tony żywej wagi), nie dostrzeżesz go zbyt szybko. Niemniej zasady są te same. Zawracasz rower. Nie włazisz w jego strefę. Bo ta konfrontacja, pomijając wszystko inne, po prostu nie wyjdzie ci na zdrowie.

Tschuss!  


*Intsytut Roberta Kocha – jedna z najważniejszych placówek systemu opieki zdrowotnej w Niemczech; centralna instytucja naukowa Federalnego Ministerstwa Zdrowia zajmująca się m. in. analizą sytuacji zdrowotnej w Niemczech, zwalczaniem chorób i ich profilaktyką. A o samym Kochu (i jego rywalizacji z Pasteurem) możecie przeczytać w arcyciekawej książce „Cudowny lek” Thomasa Goetza. Polecam!

**dżumę z Jedwabnego Szlaku (czyli z Chin-sic!) przywiozły do Europy statki handlowe. Czas choroby zbiegł się z małym europejskim zlodowaceniem, o którym tak pięknie mówiła w swoim odczycie noblowskim Olga Tokarczuk. Czarna śmierć zmiotła z powierzchni kontynentu 30-60% ludności, która była notorycznie niedożywiona i słabo odporna (zmiana klimatu wywołała wielotygodniowe jesienne deszcze i wilgotne zimy, uprawy były kiepskie, a ziemniak jako skrobiowy sprzymierzeniec na ciężkie przednówkowe czasy miał się pojawić w Europie dopiero za czterysta lat).

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

1 komentarz

  1. Komentarz dla Taty:)
    Szacunek od przyrodnika za „tropy”.
    Mnie jednak bardziej przekonuje podejście Niemców (i kolegi Męża).
    Może trzeba na to spojrzeć tak: ile osób zginęło stratowanych przez żubra? A ile jadąc na rowerze? Wniosek prosty: O. w ogóle nie powinien wsiadać na rower:)

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.