15.07.2021
Wszystko jest architekturą – to magiczne zdanie miał wypowiedzieć jeden z najznamienitszych niemieckojęzycznych architektów naszych czasów, Austriak Hans Hollein w 1970 roku. I właśnie te słowa wydrukowano na każdym z biletów, jakie od niedawna ponownie można kupić w Niemieckim Muzeum Architektury (Deutsches ArchitekturMuseum, www.dam-online.de ), by je odwiedzić i pojąć, jak bardzo miał rację 😉 . Dzisiaj o niemieckim podejściu do architektury, w tym o bardzo tu promowanej idei zielonych miast. Zapraszam!
Do tego muzeum wybierałam się od wielu pandemicznych tygodni, odkąd niemal dosłownie stuknęłam w nie głową wychodząc z Muzeum Filmu (klik). Przejrzałam opinie i wprost nie mogłam się doczekać. Dla koneserów, pisali ci, którzy je zwiedzili. Fenomenalne wystawy czasowe. Warto poczekać na taką, bo wciskają w fotel, pisali inni. To poszłam.
DAM ulokowany jest w pasie frankfurckich muzeów, nad szeroko tutaj płynącym Menem, w alei Schaumainkei. Już sama bryła budynku idealnie wpasowuje się w architektoniczny flow – osiemnastowieczny sznyt połączony z nowoczesną przybudówką kasy i małej café. To właśnie ta przybudówka przykuwa wzrok i przełamuje regularną linię ciągnących się wzdłuż Menu reprezentacyjnych willi. Wyjątek przyciąga jak magnes, przeszklone okna, minimalistyczna estetyka kasy i szatni. Jak tu nie wejść?
Ekspozycja stała jest ulokowana we wnętrzach pozbawionych osiemnastowiecznego dekorum, białych i absolutnie dostosowanych wystawowo. Jest przestronnie, a jednocześnie przytulnie. Dostęp do eksponatów jest szeroki, fenomenalne podświetlenie, windy i łazienki. Tradycyjnie, jak już zdążyłam się przekonać na wielu niemieckich przykładach, organizacyjnie przemyślane w każdym szczególe. Ale jeśli chodzi o wystawę…
… to miłośnikom architektury polecam przede wszystkim wystawy czasowe, a stałą – zwłaszcza część poświęconą historii budownictwa od plemion zbieraczy po dzisiejsze najwyższe biurowce Frankfurtu – tylko na krótki przegląd, bo – no cóż – prawdopodobnie już to wszystko wiecie.
Za to ekspozycja czasowa, w tym przypadku dedykowana idei zielonych miast, była baaaaardzo interesująca. Temat nie tylko na czasie, ale i bardzo praktycznie potraktowany. Plansze, cyfry, wyliczenia i rysunki dowodzące tego, co od lat znane mieszkańcom miast Europy: w czasie upałów parki i drzewa obniżają temperaturę ulic o kilkadziesiąt stopni. Niemieccy urbaniści mówią zatem głośne i uzasadnione naukowo „NIE” wycince drzew i budowaniu cementowych osiedli. Jednocześnie, zdając sobie sprawę z tego, że nie w każdej dzielnicy znajdzie się miejsce na prawdziwy park, zalecają niską zieleń w wielkiej skali: pnącza i krzewy na ścianach wieżowców, kwiaty i klomby na dachach, mikrołąki na stromiznach. Praktyczne rady, jakich roślin używać na jakim gruncie, jakie pojemniki o jakich właściwościach stosować i jak często to wszystko podlewać, wizualizują roślinne aranżacje za przeszkleniami parteru. Każdy ze zwiedzających może zobaczyć zieloną instalację, a następnie na wielkiej planszy przeczytać, jak rzecz została przygotowana, co ją nawadnia i do jakiej przestrzeni najlepiej się nadaje. Trochę to straszne, bo nagle zmiana klimatu z ewentualności stała się bezdyskusyjnym faktem, a to, co nam pozostało, to kolejna faza, czyli przystosowanie do zmiany. Co jako gatunkowi wychodzi nam nadzwyczaj sprawnie, i to jest zarazem niezwykłe i przerażające, bo z jednej strony to dzięki temu dotrwaliśmy aż do dziś, a z drugiej – skoro ciągle możemy się skutecznie adaptować, to po co zabiegać o mniej destrukcyjny wpływ na środowisko czy zachowanie tego, co przez nas wymiera. Skoro i tak, przynajmniej w teorii, jesteśmy zwycięzcami.
Jak prognozują niektórzy, ta naiwna zabawa w zawsze wygranych skończy się najpóźniej za kilkadziesiąt lat, gdy w części globu zabraknie pitnej wody albo wody w ogóle. Miliony spragnionych i zdesperowanych przestaną wówczas potulnie starać się o wizy i po prostu ruszą w stronę, gdzie jeszcze migocze towar niezbędny homo sapiens do życia. I tak, owszem, to będzie wielka globalna zmiana i równie wielka migracja. Podobne widział świat tysiące lat temu, gdy topniały lodowce. A jak są wielkie zmiany, to są też wielkie koszty. I przyjdzie nam je zapłacić.
Ale na wystawie jeszcze nikt o tym nie wspomina. Za to w nagraniach wywiadów ze specjalistami przewija się intrygujący i bardzo niemiecki wątek, czyli: zazieleńmy miasta, oczywiście, ale pod kontrolą. Bo przecież, mówią naukowcy i naukowczynie, architekci i architektki, ekoentuzjaści i entuzjastki, trzeba to zazielenianie przeprowadzić rozumnie. A nawet trzeba je wspierać ze środków publicznych. Systemowo. I jednocześnie, skoro wspierać, to sprawdzać, czy aby to wspieranie czynione jest odpowiedzialnie. I nie chodzi tylko o to, czy pnącze na odpowiedniej wysokości pnie się w górę lub ślizga w dół (na to też są przepisy!), ale czy – skoro ktoś pieniądze na greening the city wziął, to czy rzeczywiście na zieleń je wydał. I tak ordoliberalizm*, który legł u mentalnej podstawy dzisiejszych Niemiec osiemdziesiąt lat wcześniej, wsącza się cichcem w korzeniowy system zielonych miast, za chwilę oplecie je siateczką delikatnych, a przecież nierozerwalnych bluszczowych witek i stanie się zewnętrznym szkieletem dla kolejnych zamieszkujących je pokoleń.
Ich drucke die grüne Daumen, trzymam zielone kciuki** za pomysły niemieckich architektów. I mam nadzieję, że i u nas odwróci się trend betonowania i parkingowania przestrzeni osiedlowych na rzecz ich zazieleniania. Widzę, że oddolna społeczna inicjatywa jest, ale nie wiem, na ile się utrzyma w czasach, gdy w inwestorskich oczach każda sprzedana piędź ziemi to odpowiednio proporcjonalny przyrost gotówki na koncie. Jak się zakredytowanym będzie mieszkało przez dziesięciolecia w cementowej dżungli, to już nie jest kłopot inwestorów. Zapewne swoje kupony od zysków będą odcinać na przestronnych werandach ocienionych starodrzewem, ze wzrokiem leniwie błądzącym po kojącej zieleni świerków i tui. Bo przecież nie po klaustrofobicznych, rozgrzanych do granic możliwości szarych osiedlach pozbawionych drzew i parków.
Tymczasem mieszkania o odpowiednim metrażu, z jednoczesnym dostępem do światła i zieleni DLA WSZYSTKICH, jeszcze przed klimatycznym przewrotem, dokładnie sto lat temu proponowali (i projektowali!) najwięksi, z Corbusierem na czele. Czyli nic nowego pod słońcem, meine Damen und Herren, wystarczy sięgnąć do… korzeni***.
Tschüss!
*Ordoliberalizm (od łac. ordo „porządek”) – nurt wykształcony w Niemczech w latach 30. i 40. XX wieku; był próbą modyfikacji anglosaskiego klasycznego liberalizmu i przystosowania go do warunków i mentalności niemieckiej. Poszanowanie dla własności prywatnej i reguł gospodarki rynkowej łączono z katolicką nauką społeczną i konserwatyzmem obyczajowym. Niemieccy ordoliberałowie odegrali dużą rolę w powstaniu idei społecznej gospodarki rynkowej i państwa opiekuńczego (źródło: Wikipedia).
**to taka gra słów 😉 Grüne Daumen haben, mieć zielone kciuki – po niemiecku jak ktoś ma takie kciuki, to świetnie sobie radzi z roślinami, które rosną pod jego opieką jak szalone. Odpowiednik „green fingers” u Anglosasów. Po naszemu: mieć dobrą rękę do kwiatów.
*** pomysły na zieleń w mieście naprawdę nie są niczym nowym, a dodatkowo w Niemczech mają bogatą tradycję i nietuzinkowych reprezentantów. To oczywiście zarówno Ernst May (klik), jak i Hundertwasser (klik). Nawiązań do obu nie zabrakło w muzeum.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →