środa, 02.09.2020/Niemcy
Na swoim wybrzeżu muzeów, w sąsiedztwie platanowych alei, Frankfurt oferuje także Muzeum Kina pod patronatem Niemieckiego Instytutu Filmowego. Gmach sąsiaduje bezpośrednio z Muzeum Komunikacji, o którym pisałam tutaj, i które – oprócz interaktywnych eksponatów dla dzieci – ma też świetną kawę i całkiem niezłą Kartoffelsalat, co dla naszej Juniorki nabrało ostatnio niezwykłej wagi (i kawa, i ziemniaki, taki czas, co począć).
I w zasadzie, niestety, na tym kończą się plusy frankfurckiego Muzeum Filmu. Upps, powiecie, i słusznie, Wasze upps to i tak niewiele w porównaniu z moim ogromem rozczarowania. Ale zacznijmy od początku.
Po pierwsze, że przypomnę, niemieckie kino, zwłaszcza w na początku XX wieku, to siła i rozpęd, i technologia, i nazwiska porównywalne z Hollywood. Jeśli zatem ktokolwiek orientuje się choćby z grubsza, to idąc do Muzeum Niemieckiego Filmu pod patronatem Niemieckiego Instytutu Filmowego naprawdę spodziewa się efektu wow. Przywołajmy parę danych, takich jak choćby niemiecki ekspresjonizm z osławionym Gabinetem doktora Caligari, Nosferatu czy Langową Zmęczoną śmiercią. Trudno też zapomnieć o boskiej Marlenie Dietrich (klik) w obrazach Sternberga, nie wspominając o intrygującym politycznym rozłamie sztuki po wojnie: co innego kręcono w NRD (socrealizm), a zupełnie co innego w RFN, przy czym część reżyserów z zachodnich Niemiec realizowała się twórczo także po zjednoczeniu. Filmy nakręcone po roku 1990 to kolejna kopalnia kierunków, od kina rozrywkowego (przykład tu), po rozliczenie zarówno z hitleryzmem, jak i totalitaryzmem NRD. I oczywiście liczne wątki imigranckie. Jednym słowem, naprawdę jest o czym opowiadać i to na bogato.
Tymczasem…
… stała wystawa składa się z dwóch części, z czego pierwsza jest bardzo techniczna (i w sumie dość statyczna, nie licząc paru eksponatów, którymi można pokręcić, by osiągnąć efekt ruchu) i sięga końcówki XIX wieku, braci Lumiere i Oscara Messtera). Emocje jak, za przeproszeniem, na rybach, choć oddam sprawiedliwie, że to tutaj wyeksponowano jeden z najbardziej charakterystycznych wątków niemieckiej produkcji filmowej owego czasu, to znaczy Märchenfilme, baśnie oparte na literaturze ludowej (z powodu rozłożenia wystawowych akcentów istnieje jednak poważne ryzyko, że niezorientowani w życiu nie wpadną na to, jak lokalna jest ta część wystawy). Część druga to sala z fotosami i autografami aktorów oraz tym, co składa się na film. Wyeksponowana w gablotach, a następnie przedstawiona na wielkich ekranach, magia kina rozłożona na czynniki pierwsze: od aktorów (mowa ciała, mimika, mikroekspresje) przez grę światła aż po muzykę, rozpięta na osi czasu od pierwszej klatki filmowej do dziś i na przykładach absolutnie międzynarodowych, międzykulturowych i gender. W tej mieszance niemieckie kino pojawia się wyłącznie jako element globalnego nurtu.
Przyszliście może dowiedzieć się czegoś więcej o korzeniach lokalnej kinematografii? Zapomnijcie o tym. Zapomnijcie też o niemieckim ekspresjonizmie filmowym, o Nowej Rzeczowości (filmy z czasów hiperinflacji w Niemczech), o (nieszczęsnej) Leni Riefenstahl i jej (jednak) przełomowych ujęciach torujących drogę następcom, o wykorzystaniu filmu w celach propagandowych (też przy użyciu światła i dźwięku – fenomenalny materiał przykładowy, nie mówię, że łatwy) czy o dzisiejszym kinie robionym przez współczesnych niemieckich imigrantów. Trafiliście pod niewłaściwy adres. Takie rzeczy to nie tutaj.
Za to w tym nowoczesnym i pięknie dostosowanym do zwiedzania budynku, w jego klimatycznie zaaranżowanych pomieszczeniach (a’la sala kinowa lub klatka filmowa) znajdziecie hełm Lorda Vadera i obcego z Nostromo. Witaj, Hollywood. Good-bye, Lenin Niemcy.
Wychodzę rozczarowana. A może to jest ogólnie i dla dzieci? Sprawdźmy. Juniorka ma swoje trzynaście wiosen, nie wiem, czy nadaje się na probierz, ale zadaję to straszne matczyne pytanie, od początku nie na miejscu, bo jak może być fajnie w muzeum:
– Jak było? Podobało ci się?
– Było OK.- charakterystyczne przeciągnięte ooooooooooooooooookkkkeeeeeeeeeeeeeejjjj, przetłumaczone na nasze oznacza: bardzo dobrze, siadaj, trzy plus, jak mawiał mój historyk w podstawówce.
A już chciałam napisać, że to muzeum jest dla dzieci, które nic nie wiedzą o kinie ani o filmie, a chciałyby się nauczyć.
Czyli też nie.
To do kogo adresowane jest to muzeum?
Na pewno do tych, którzy mówią nie tylko po niemiecku, ale również po angielsku, bo w przeciwieństwie do większości wystaw w tym kraju opisy były w dwóch językach (super, kolejny plusik). I personel bardzo uprzejmy (czyli znowu plusik, malutki, bo tu uprzejmość to standard i jakby nie po uprzejmość przyszłam do muzeum filmu).
Acha, i wystawa czasowa poświęcona była muzyce w produkcjach Disneya dla dzieci. Więc może jednak dla maluchów?
Idę i gubię się w domysłach. W ten sposób prawie uderzam czołem w przeszklony budyneczek nieopodal Muzeum Filmu. Ten minimalistyczny wysmakowany obiekt to Niemieckie Muzeum Architektury. Aaaaaaaaaaaaaaach!!! Czyli jest jeszcze jeden plus. Duży plus. Zupełnie przez przypadek odkryłam nowe i obiecujące miejsce na mapie miasta! Ale o nim kiedy indziej.
Tschuss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →
W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do Berlina, a raczej sąsiedniego Poczdamu. Tamtejsze Muzeum Filmu niczego sobie. A do tego jeszcze mamy Babelsberg.
No tak, Babelsberg 🙂 Pozazdrościć 🙂