dyscyplina jest boginią

wtorek, 17 grudnia 2019/ 90 dzień życia w Niemczech

Wracam do stereotypów w myśleniu o Niemczech. Dzisiaj będzie o dyscyplinie.

Dyscyplina w rzymskiej mitologii była boginią. Może nie jedną z tych największych, ale jednak. Według Wikipedii bogini stanowiła uosobienie połączonych wiedzy i wykształcenia, dobrego wyszkolenia i nabycia określonych umiejętności, opanowania i zdecydowania oraz unormowanego trybu życia.

Szczególnie popularna była wśród żołnierzy strzegących granic cesarstwa rzymskiego (nomen omen pod Frankfurtem znajduje się kilka pozostałości po rzymskich obozach wojskowych). Jej wyznawcy kierowali się zasadami frugalitas, severitasfides – gospodarności, surowych wymagań i wierności. Miało to działać zarówno na poziomie jednostki (żołnierz wierny tym ideałom oszczędzał pieniądze, czas i siły; był skoncentrowany i zdecydowany, wierny swej jednostce, armii, oficerom i ludowi rzymskiemu), jak i systemu (w czasie pokoju armię wykorzystywano do prac inżynieryjnych, takich jak umacnianie obozów i granic, budowa i naprawa strategicznych dróg, akweduktów, mostów i kanałów, a nawet osuszanie bagien czy eksploatacja kopalń). To wszystko miało chronić wojsko przed bezczynnością i demoralizacją w czasach pokoju.  Poniekąd efektem ubocznym było imponujące zagospodarowywanie imperium, w tym rozległa sieć dróg i gigantyczne fortyfikacje w rodzaju Wału Hadriana (ciekawostka: dzisiejsze drogi buduje się według tego samego schematu, co rzymskie! I jeszcze: ponoć powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu jest nadal (prawie) prawdziwe – przynajmniej w Europie:  https://www.newsweek.pl/swiat/wszystkie-drogi-prowadza-do-rzymu-czy-slynne-powiedzenie-jest-prawdziwe-mapa/tgv5v4g

Okazało się, że z dyscypliną jak ze zdrowiem. O tym, jak bardzo była armii potrzebna, dowódcy przekonali się, gdy jej zabrakło. Jeden z cesarzy (Probus), bardzo ponoć poważany przez własne wojsko i – nawiasem mówiąc – wielki orędownik dyscypliny,  zginął przypadkiem zamordowany przez własnych żołnierzy w chwili rozluźnienia rygorów i buntu. Jest w tym jakaś ironia losu.

Rzymska Dyscyplina nie miała wizerunku. A szkoda. Bo z kolei w średniowieczu jej miano przyjął bacik czy pejczyk składający się z kilku rzemieni. W zakonach służył ascezie i umartwianiu osobistemu. 

W poszukiwaniu ładnej ilustracji wstukałam hasło „pejczyk” do wyszukiwarki. Bardzo ciekawe wyniki się wyświetliły. Sporo lateksu i kajdanek. Naturalnie można by tę analogię (że dyscyplina to kajdany) pociągnąć dalej. Obawiam się jednak, że nie do końca  o to porównanie chodziło autorom ilustracji.

Jak dyscyplina to i kindersztuba, czyli – za Słownikiem Języka Polskiego – staranne wychowanie wyniesione z domu. Wyraz jest pochodzenia niemieckiego i na ostatnich zajęciach wspominam Pułkownikowej, że używamy go w Polsce właśnie w takim znaczeniu. A co on oznacza w Niemczech, pytam? Czy jeszcze jest używany?

(muszę być ostrożna z tymi pytaniami, bo widzę, że taki aktywny uczestnik kursu to, owszem, skarb, ale nie dla wszystkich. Pułkownikowa za ostatnie trudne pytanie nagrodziła mnie publiczną drogą przez mękę przy jednym z bardziej skomplikowanych zdań do tłumaczenia. Mogła to zrobić inaczej. Mogła, ale nie chciała. Wyjaśniłyśmy to sobie za drzwiami klasy, bo i ona, i ja mamy swoje lata, a jak powiedziała moja Juniorka w zupełnie innych okolicznościach, mamo, w naszej klasie nie ma miejsca na dwie samice alfa. No właśnie, wygląda na to, że w mojej klasie też nie ma miejsca na dwie samice alfa).

– Hmmm… – zafrapowała się po niemiecku Pułkownikowa – Kinderstuba… Że Kinder … i Stuba? Ale my tu nie mamy żadnego Stuba

Widzę jak się męczy. Macham ręką, choć wewnątrz jestem zdziwiona, bo nie ma złudzeń ani miejsca na błąd, sama sprawdzałam, kinderstuba jest z niemieckiego, tak twierdzą słowniki.

– Nic nie szkodzi, nie ma sprawy, zapomnijmy o tym.

Za późno. Samica alfa przy pedagogicznym stole marszczy czoło i z wysiłkiem analizuje zasoby rodzimego języka:
– Stuba, Stuba… a może Stube?
– Może Stube – kiwam głową, no przecież to ona jest tu nativem, nie ja, to kto ma wiedzieć? Też nie ja.
– Taaaa… – światło ulgi rozprasowuje zmarszczki intelektualnego wysiłku na jej czole. Jest Erfolg, sukces. – Na pewno chodzi o Stube. To taki pokój, w zasadzie izba. Ale my już tego nie używamy. Przynajmniej w tym znaczeniu.

No to remis, remisik. 1 : 1 . Dała radę.

Dyszymy z narożników ringu i wracamy do omawiania przysłów. Podręcznik jest prawie skończony, zostają nam same przyjemności. W tym przysłowia i powiedzonka o szkole, uczniach i nauczycielach.

A wśród nich:
Was Hänschen nicht lernt,
lernt Hans nimmermehr.

Czyli w wolnym tłumaczeniu: czego Hansik się nie nauczy, tego Hans nie będzie umiał.

Bei uns, in Polen gibt es diese Sprichwort auch. U nas w Polsce też mamy takie przysłowie – cieszę się jak dziecko.

Bazyliszkowy wzrok Pułkownikowej. Jednak ani nie zamieniam się w kamień, ani co gorsza (dla Pułkownikowej) nie przestaję mówić. Schade. Szkoda, co?

– Ale u nas jest Jan, Janek, Johannes – ciągnę.

No tak. Nie da się nie myśleć. Pułkownikowa ponownie zastyga:

– No cóż, Hans, to u nas też Janek. Tak można powiedzieć.

Kończymy omawianie przysłów.

Pułkownikowa:
– Czy są jakieś pytania? Ktoś? Coś?

Tak. Ja mam pytanie. A któżby inny?

– Karolina? Jakie masz pytanie?

Nachylam się w stronę grupy:
– Słuchajcie, skoro w Niemczech jest takie powiedzenie, i w Polsce jest takie samo, to pewnie u was też jest. Jest?

Patrzę z nadzieją głównie na Europejczyków, to w końcu ten sam tygiel kulturowy. Ale Włosi milczą, a Mołdawia dzisiaj nie przyszła. Odzywa się za to Maroko:
– U nas jest! Z Hasanem.

Czyli że, rozumiecie, czego się Hasanek nie nauczy, tego Hasan umieć nie będzie Proste. I działa jak wszędzie.

– No dobrze – Pułkownikowa zamyka książkę. Chyba się cieszy, że nie mam więcej pytań.

Nasza szorstka przyjaźń trwa. Jestem jedyną osobą, która mówi jej po imieniu dokładnie tak, jak ona zwraca się do każdego z nas. I jedyną, która zadaje pytania związane z kulturą jej kraju wychodząc poza podręcznikowy skrypt. Mówię o Mannie, Kafce i Goethem, o Bismarcku i o bajkach Grimmów, i o sąsiedzkich naleciałościach między jej i moim narodem. Wyświadczam jej przysługę aktywizując grupę (mail od Umuta podczas mojej nieobecności: Karolina wracaj! Bez ciebie jest tak nudno!). Jej reakcje są znamienne i zrozumiałam to po jakimś czasie – nie cieszy się i nie chwali, że łał, ale fajnie, Karolina, że to czytasz i o tym wiesz. Nie. Zwykle gasi wątek. Że nic dziwnego, że niemiecki tych pisarzy jest trudny. Ona też nie od razu przeczytała Manna. Lepiej na tym etapie nauki bajki dla dzieci czytać. Współczesnych autorów. Tam inny niemiecki. Prostszy. No niby tak. Z metodycznego punktu widzenia pewnie lepiej. Ale w sumie i jak zwykle, nie chodzi o to, co, ale jak. Czyli nie: co mówi, a jak mówi. Bo forma ma znaczenie.

I tak małymi kroczkami wracamy do dyscypliny. Bo bez wątpienia Pułkownikowa jest zdyscyplinowana. Ma wiedzę i (większość) umiejętności, jest odpowiednio wyszkolona, zdecydowana i zorganizowana, w tym bardzo punktualna. Realizuje podręcznik zgodnie z programem i czasem.  I sromotnie przegrywa w ocenie z cudownym profesorem starej daty, który ma w sobie i uśmiech, i dystans, i niezwykłą otwartość na tę gęstwę ludzkich losów i nacji na sali. Autentyczność zbudowaną sercem (i pewnie wiekiem).

To trochę jak w tej historyjce:
rozmawiają ze sobą dwie mamy:
– No u mnie to jest ale dyscyplina!
– Rozumiem. A u mnie… miłość…

W moim osobistym świecie jest miejsce na jedno i na drugie. Ciągle się uczę, kiedy i jak jedno lub drugie dawkować.

Tschuss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.