11.11.2021
Pochodzę z Poznania i w moim polskim świecie tradycja świętomarcińska zawsze była bardzo silna. Powiedziałabym nawet, że przez wiele lat rocznica odzyskania niepodległości cudownie splatała się w moich odczuciach z przemarszem rzymskiego legionisty w obowiązkowym czerwonym płaszczu i na równie obowiązkowym białym koniu, i kramami festynu na głównej ulicy miasta. Gdyby tak uprościć maksymalnie, mogłabym nawet powiedzieć, że w tej konfiguracji niepodległość smakowała wyjątkowo, bo… świętomarcińskimi rogalami 😊.
W Niemczech oczywiście mogę o tych rogalach zapomnieć. Ale o samym święcie ani zapomnieć nie chcę, ani się nie da. Bo tradycja świętego Marcina, tzw. Martinstag albo Martinsfest jest tu równie silna jak w Europie Środkowej. I choć na Węgrzech, skąd pochodził święty, zabawa przypada na 7 i 8 listopada, w Niemczech i Austrii data jest ta sama, co we francuskim Tours: 11 listopada. I oczywiście dzieje się sporo także na talerzach, bo ta zimna i chłodna aura aż się prosi o coś gorącego i koniecznie kalorycznego.
I tak pojawia się tytułowa gęś w tej historii. W Niemczech, podobnie jak w Polsce, serwuje się w tych dniach pieczoną Martinsgans, gęś Marcina, koniecznie z czerwoną kapustą i knedlami. Dlaczego gęś, a nie, powiedzmy, kaczkę, która równie dobrze komponuje się z czerwonymi warzywami i jest równie tłusta? Ponoć, mówią legendy, gdy zdecydowano obwołać Marcina biskupem Tours, ten skromny człowiek skrył się przed zaszczytami właśnie w gęsiej zagrodzie. Gęganie wskazało mieszkańcom miasta, gdzie ukrywa się niechętny przywilejom przyszły hierarcha.
Inna, mniej milusia opowieść głosi, jak to stado gęsi wtargnęło do kościoła, w którym Marcin, już kapłan, przemawiał. Hałas przerwał kazanie, gęsi przepędzono, a potem… zjedzono, i tak przechodzimy do prawdziwej przyczyny, dla której gęś towarzyszy obchodom Martinstag.
Otóż zanim dziewiętnastowieczne zamożne mieszczaństwo uporządkowało obchody dnia św. Marcina i nadało im formę, którą znamy dzisiaj, świętowanie już od samego średniowiecza w całej Europie przypadało dość dobrowolnie, ale zawsze z końcem jesieni. W gospodarce tamtych czasów, aż do industrializacji po roku 1800, rytm życia podporządkowany był roli. A listopad był okresem zamykania zbiorów, spędzania bydła z pól, próbowania tegorocznego wina i przygotowań do nadchodzącej zimy. Część zwierząt należało po prostu zjeść (by nie były obciążeniem w nadchodzącym chudym okresie); także smalec i jajka, których nie konsumowano podczas adwentowego postu. Na ten czas przypadały również rozliczenia podatkowe – 11 listopada kończył się rolniczy rok, w tym umowy dzierżawy gruntów. A podatki (dziesięcina) płacono w owych czasach również w naturze, w tym właśnie w gęsiach. I tak wygląda rozwiązanie zagadki. Żadne tam gęganie, żadne sympatyczne świętego wskazywanie, zwykła życiowa niezmienna prawda. Podatki.
Jeśli zatem przyjdzie Wam, drodzy Państwo, jak mnie dziś, zadumać się nad losem tych hałaśliwych ptaków, które z poziomu legendy smutno wylądowały najpierw w księgowych tabelach winny i ma, a potem w piekarniku, i być może zastanowi Was pewna ironia losu w tej historii, wrzucę Wam jeszcze jeden wątek do świętomarcińskich rozważań. Bo sami popatrzcie: jak wiadomo z podania o świętym, rzymski legionista podzielił się swoim płaszczem z nędznym żebrakiem pod bramami miasta Tours, a następnie wręczył mu jeszcze sakiewkę pełną złotych monet. We śnie ukazał się Marcinowi Chrystus odziany w połowę podarowanego nędzarzowi płaszcza. To spotkanie i sen zmieniły życie żołnierza. Rzucił armię i rozdał swój majątek, by służyć wiernym. Tymczasem zarówno w Polsce, jak i w Niemczech rządzący na pochodach Marcin zawsze jedzie na białym koniu. I zawsze w czerwonym płaszczu legionisty, który zresztą w rzeczywistości nigdy nie stanowił elementu jego garderoby. I który – jeśli zapoznacie się z biografią biskupa – przez wiele długich lat żołnierskiej służby uwierał go tak, że marzył, by go wreszcie zrzucić z ramion.
Tymczasem tu, na ulicach Europy, od stuleci co roku ubieramy Marcina w tę czerwień i ubieramy. Jak, za przeproszeniem, świętego Mikołaja. A to przecież dwie zupełnie inne opowieści.
Tschüss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →