ironman

27.05.2021

Zgadliście. Jeszcze ciągle jesteśmy w Mainz. Tym razem jednak odeszliśmy parę kroków w bok od brzegu Renu i na drodze do centrum natknęliśmy się właśnie na niego. Faceta z żelaza. Czyli musi być nasz, z Polski 😉 . I rzeczywiście –  to jeden z wielu, którzy wyszli spod ręki Zbigniewa Frączkiewicza, artysty ze Szklarskiej Poręby, urodzonego w 1946 roku i tą datą, jak się okazuje, naznaczonego.

Cykl „Ludzie z żelaza” powstał w Polsce w latach osiemdziesiątych. W podobnym czasie Magdalena Abakanowicz rozpoczęła swoje prace nad rzeźbami, których wymowa wiąże się z multiplikowaniem – dziesiątki żywicznych pleców, a następnie „Nierozpoznani” (2000 r.). Ci ostatni pozornie jednacy, a przecież nieidentyczni, do dziś imponujący w swej liczbie na terenie poznańskiej Cytadeli. Bezgłowych i wielkich, samotnych w tłumie, łączy z Frączkiewiczowymi ironmenami technika odlewu. I na tym, można powiedzieć, podobieństwa się kończą. Żelaźni ze Szklarskiej Poręby są pozornie spójni i mają twarze. Mają też ręce i nogi, i dłonie, i umięśnione łydki, i muskularne ramiona. Wszystko to zespawane w całość o wyglądzie wysportowanego androida. Są jak efekt pracy kolejnej generacji Frankensteinów*, która zamiast nici użyła nitów i dla pewności zespawała ludzkie truchła w całość. Jak czołgi.

Uważny obserwator dostrzeże, że na krawędziach instalacji znajdują się jeszcze resztki koszmarnego warsztatu. To tu, to tam, ręka czy dłoń. Odpad czy część na później? Skoro można wymienić piętę, to czy można też wymienić mózg? Można. Twarz zresztą też, jak widać, można mieć niejedną.

Ewa Lipska, niemal rówieśniczka rzeźbiarza, uznawana za głos pokolenia urodzonych tuż po wojnie, pisała w swojej „Pewności”:

Był już taki egzamin z historii
kiedy naraz wszyscy uczniowie oblali.
I został po nich uroczysty cmentarz.

Nie ma pewności że to był egzamin.
Nie ma pewności że wszyscy oblali.
Jest pewność że został po nich uroczysty cmentarz.

W Mainz pomnik stanął w 45-ą rocznicę zakończenia 2. Wojny Światowej. Był rok 1990 i Niemcy właśnie rozpoczynały trudną próbę, niespotykaną w skali świata. Po niemal półwiecznym podziale, w którym oprócz języka i przeszłości nie łączyło ich nic, ponownie stawały się jednym żywym organizmem.  Czyżby – paradoksalnie – pospawany nitami „Eisenmann” polskiego artysty okazał się niespodziewaną metaforą tego procesu?

Tschuss!

*o prawdziwym doktorze Frankenstein, a w zasadzie o jego pierwowzorze i zamku, na którym miał przeprowadzać swoje makabryczne eksperymenty pisałam tutaj.

Ważne: dla tych, którzy chcą widzieć więcej: mój krótki film z Eisenmannem w pełnej krasie zobaczycie tutaj (klik).

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.