kim jesteś, (piękna) maseczko

poniedziałek, 02.03.2020/ 137 dzień życia w Niemczech

Już na samym początku naszego pobytu tutaj, a w zasadzie od decyzji władz o przydzieleniu Juniorki do określonej szkoły, otrzymaliśmy oficjalne pismo z miejscowego Urzędu ds. Bezpieczeństwa i Zdrowia. Mamy się stawić z dzieckiem na rutynowe badanie. Wskazany termin był terminem ferii szkolnych, które planowaliśmy spędzić poza Niemcami. Usiadłam więc i z mozołem napisałam maila. Bardzo dziękujemy za zaproszenie. Niestety, w związku z … i wobec faktu, że… proszę o wskazanie innego dnia wizyty.

Odpowiedź przyszła po kilkunastu tygodniach i naturalnie via snail mail, czyli Deutsche Post. Równie urzędowo i na tym samym szimelu (o mocy szimeli możecie poczytać tutaj) niemieckie państwo ustami niemieckich urzędników proponowało kolejny termin. I ponownie w wakacje, tym razem około bożonarodzeniowe. Aj. Niedobrze, pomyślałam. Brakuje im wyobraźni czy jak? I ponownie napisałam maila. Szanowni Państwo, leider, niestety, ale w tych dniach spędzamy święta w Polsce. Co teraz?

Asystentka pani doktor tym razem skorzystała z technologii. Odpowiedź przyszła mailem (sic!) po kilku dniach. Frau Filipiak, pisała S., w drodze absolutnego wyjątku proponujemy zatem termin w lutym, ale naprawdę, to już trzecia propozycja, proszę z niej skorzystać, ponieważ kolejne będą ponownie wyłącznie w okresie wolnym od szkoły. A na ten luty gotowi jesteśmy wystawić dziecku usprawiedliwienie za nieobecność na lekcjach.

Co za ulga, prawda? Mogą wystawić usprawiedliwienie. Kto czytał ten wpis, ten wie jak ważne w tym kraju jest usprawiedliwienie.  Dwa razy sprawdzam datę w kalendarzu i wpisuję termin na czerwono. Z uśmiechem potwierdzam obecność na badaniach. Wygląda na to, że wreszcie domkniemy temat.

Cała korespondencja o lutym ma miejsce w grudniu.  Koronawirus dopiero wyciąga swoje macki i to wyłącznie w Chinach. Europa śpi spokojnie i jeszcze nie zna skali nadchodzącego ryzyka. Ja, Frau S., mój Mąż i miliony innych rozpakowujemy świąteczne podarki. Samoloty nadal krążą między Azją i innymi kontynentami. Handel na targu w Wuhan kwitnie. Tylko przyjaciel mojego Męża, poważny doktor nauk, pisze: zbliża się światowa epidemia, góra lodowa majaczy całkiem niedaleko, a wy tańczycie na tym statku zamiast kupować maski, środki do dezynfekcji i żywność w puszkach. 

Strasznie nas rozśmieszył.


W dzień poprzedzający wizytę w przychodni jest już inaczej. Światowa Organizacja Zdrowia nie nazwała jeszcze koronawirusa pandemią, ale zaleca natężone działania w kierunku jej zapobiegania. Dwa razy czytam newsa, żeby zrozumieć komunikat. Wygląda na to, że WHO uprawia gry słowne. Taki rodzaj sytuacyjnego żartu, by nie wzbudzać paniki. Koledzy z pracy Męża przestali się śmiać z jego obaw (ich wcześniejsze reakcje poznasz we wpisie: „Żubry i inne niebezpieczeństwa”), część pracowników dostała zgodę na home office, równocześnie z zakazem podróży do Chin i Włoch. Czekamy na okólnik, że cały personel ma zostać w domu i pracować zdalnie.

Koronawirus wyciął ludzkości brzydki kawał, dziś już wiadomo, że okres wylęgania nie musi trwać do dwóch tygodni, ale nawet do czterech. Zdrowi, a noszący go w sobie, mogą długo nie być świadomi, że zarażają.  A może nawet w niektórych przypadkach jego łagodniejsza wersja już tu jest, niewyłapana, bo zakwalifikowana przez służby (lub chorych) do kategorii „zwykła grypa”?

Wirus jest już w Niemczech i czujemy, jak jego obecność zaciska się wokół nas duszącą pętlą. Nie ma (jeszcze) wykrytych zarażeń w Hesji, ale są w innych landach*. To tylko kwestia dni, by choroba dotarła nad Men.

Gorączkowo dyskutujemy. Wizyta w przychodni w tłumie grypowiczów wydaje się najsłabszym możliwym pomysłem. Z drugiej strony, trudno grać z urzędem w kotka i myszkę przez kolejne miesiące. I jeszcze: może jednak korony nie ma w Hesji, a przynajmniej w naszej wiosce pod Frankfurtem? Może lepiej iść na badania teraz niż później?

Zapada decyzja. Do przychodni jedzie Mąż i Juniorka (ja i tak leżę w łóżku przeziębiona). Mąż wejdzie pierwszy i sprawdzi. W przypadku, gdy ryzyko okaże się zbyt duże (tłumy/kaszlący/cokolwiek innego), robi odwrót i ucieka. Trudno, drodzy urzędnicy. Są okoliczności, które naprawdę mają znaczenie.

Na wszelki wypadek idą uzbrojeni. Juniorka ma maskę i jednorazowe rękawiczki. Mąż ma rękawiczki, w masce nie wytrzymuje dwóch minut. Nie może oddychać, patrzeć, żyć. Przychodnia okazuje się niewielkim przytulnym budynkiem, czymś między urzędem a szpitalem. Nie ma zbyt wielu osób. Nikt nie kicha ani się nie tłoczy. A zatem ocena terenu wypada pomyślnie. Mąż wchodzi do przychodni z zamaskowaną Juniorką. Recepcjonistka w holu drętwieje na ich widok:
Ist sie krank? Czy ona jest chora?
– Nie – uśmiecha się Mąż – nie jest chora. Ale obawiamy się, że możemy się zarazić na przykład tutaj.
Uspokojona dopytuje o cel wizyty. Nie nosi maseczki. Nie nosi rękawiczek. Zaprasza moją rodzinę do poczekalni. Kiedy Juniorka tam wkracza, jedynej czekającej tam osobie robi się z lekka nieswojo. Siada osiem krzeseł dalej i rzuca zaniepokojone spojrzenia. Też nie ma rękawiczek ani maseczki.

Otwierają się drzwi gabinetu i wychodzi z nich trzydziestolatka w kitlu. Ona już nie pyta, czy Juniorka jest chora (pewnie recepcja dała znać). Na spotkaniu z lekarką, która naturalnie też nie nosi rękawiczek (sic!) ani maseczki, Juniorka otrzymuje polecenie, by maskę zdjąć.
– Ja na pewno jestem zdrowa – mówi pani doktor – nie ma się czego obawiać.
Skąd to wie? Mąż podnosi sceptycznie brwi, ale nie wdaje się w dyskusję. Juniorka zostaje w rękawiczkach. Maseczkę zsuwa.
– Ach – przewraca oczami – to moi rodzice mają Angst, stracha.
Badanie (do którego pani doktor jednak nałożyła rękawiczki, chwała) dobiega końca. Porównanie szczepień Polska vs Niemcy, kręgosłup, wzrok, kilka praktycznych wskazówek na temat korzystania z niemieckiej służby zdrowia.

Moi wychodzą po godzinie, nadal w rękawiczkach, które wyrzucą po przyjściu do domu. Potem trzydzieści sekund mycia rąk. I kolejna dyskusja. Jutro Juniorka ma wycieczkę do zoo. A w klasie są Włosi. Byli ostatnio z wizytą w kraju czy nie? Juniorka wysyła do kolegów pytanie. Zero odpowiedzi. Finalnie decydujemy, że ma w wycieczce uczestniczyć. Plecak, picie, jednorazowe rękawiczki (dwa komplety na wszelki wypadek), dwie maseczki (gdyby ktoś inny chciał jedną), środek do dezynfekcji rąk. Ciasteczka popakowane w pojedyncze folijki, by móc jeść nie dotykając produktu.

Już fobia?

Czy nadal prewencja i zdrowy rozsądek?

Tschuss!


P.S.1. Wiem, że zdania na temat ochronnej funkcji maseczki są podzielone. Jednak w moim domu w przypadku zwykłych przeziębień i gryp zdawała egzamin. Dlatego stosujemy ją i teraz.

P.S.2. Tytułowe „Kim jesteś, piękna maseczko” to oczywiście żartobliwe nawiązanie do pytania padającego w niezliczonej ilości filmów kostiumowych, gdy na balu przebierańców zamaskowana piękność rozkochuje w sobie bohatera. Naturalnie, w tych okolicznościach maseczka wygląda inaczej, nie jest jednorazową płachetką materiału, a koronkowym dziełem sztuki, wszystko jest wysmakowane i eleganckie, szum sukien, szum wachlarzy, niech żyje bal, podkreślone czernią oczy bohaterki lśnią, ach, rozmarzyłam się, a tu rzeczywistość skrzeczy, bale i karnawał za nami, a wirus, cholera, jak był, tak jest.  

 
*Edit: opisywana wizyta miała miejsce pod koniec minionego tygodnia. Dziś, w poniedziałek, już wiadomo, że w Hesji jest około 10 potwierdzonych przypadków koronawirusa.

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.