(mikro)bilans

sobota, 4 stycznia 2020/ w Polsce

Od dwóch tygodni jesteśmy wszyscy razem w Polsce na świątecznej przerwie rozciągniętej do granic przyzwoitości. Ten cud jest możliwy dzięki terminowi ferii zimowych, które w Hesji od lat przypadają na tygodnie zaraz po Bożym Narodzeniu. Ta niebywała zbieżność sprawiła, że możemy sobie towarzysko i rodzinnie szaleć w Poznaniu aż do 10 stycznia, kiedy to ponownie zapakujemy auto po sam dach i przez pół świata ruszymy do naszego podfrankfurckiego domu.

Ładuję zatem moje osobiste baterie tymi wszystkimi, których kocham i robię na zapas to wszystko, czego (jeszcze) nie robię regularweise, normalnie, w Niemczech. Odwiedzam i jestem odwiedzana, opycham się polskimi lokalnymi i świątecznymi pysznościami w towarzystwie najbliższych memu sercu osób, a także funduję sobie skomasowane usługi sprawdzonych fachowców: kosmetyczka, fryzjer, dentysta (tak, ta kolejność nie jest przypadkowa 😉 ). Łażę do kina, kupuję starszej Juniorce sukienkę na studniówkę, a młodszej organizuję przekłuwanie uszu (zgodnie z jej życzeniem do Świętego Mikołaja). Jednak czas biegnie nieubłaganie i odkąd do powrotu do Hesji pozostał tydzień, powolutku moje myśli biegną w stronę Niemiec. Czy tam wszystko ok? Czy monstera i zamiokulkas przetrwały naszą nieobecność? Czy mieszkanie zanadto się nie wychłodziło?

A wczoraj rano, zapewne także pod wpływem niezliczonej ilości rozmów z przyjaciółmi i znajomymi, którzy pytali, jak nam tam (czy łatwiej? Czy lepiej? Standard w górę czy w dół? Drogo? Tanio? Czy chcecie zostać na zawsze, awsze, awsze?), zrozumiałam, że skoro minęło pół roku od przeprowadzki, a przełom 2019 i 2020 aż kłuje w oczy wszystkimi możliwymi podsumowaniami, pewnie nadszedł naturalny czas na choćby mikrobilans (łyk kawy i głęboki oddech. Od czego by tu zacząć?)

Jeśli spojrzeć na sprawy z zewnątrz, mogłoby się wydawać, że standard naszego życia się podniósł. W końcu mieszkamy w osławionej Dojczlandii, miejscu legendarnego dobrobytu i ładu. Niby tak. Ale jak mówią, trawa u sąsiadów wydaje się zawsze bardziej zielona niż ta we własnym ogródku. Dziś, po pół roku w Niemczech, mogę śmiało powiedzieć: kochani rodacy, mniej kompleksów, bitte. Zwłaszcza w dużych miastach polska rzeczywistość nie odbiega zanadto od zachodnich standardów. A już na pewno wiele rozwiązań technologicznych (np. płatności blikiem czy  całym wachlarzem kart) to rozwiązania, które w Polsce są standardem, a w Niemczech na pewno nie (dla wielu osób powyższe jest sporym zaskoczeniem, ale tak wygląda praktyka codzienności, uwierzcie).

Sklepy w Niemczech i w Polsce to w większości podobne globalne marki (naturalnie, są i takie, które znajdziemy tylko w Niemczech), ale asortyment jest w nich nieco odmienny – więcej szlachetnych (= droższych) towarów lub większy wybór znajdziemy po drugiej stronie Odry. Pozornie wydaje się, że to ta sama odzież czy kosmetyki tu i tam. Ale w rzeczywistości odmian danej kurtki w Niemczech jest więcej (i niektórych modeli nie ma w Polsce), a i kosmetyki są w Niemczech oferowane w szerszej gamie danego produktu czy brandu. Próbuję zrozumieć przyczynę dla takiego stanu rzeczy i jedyne, co znalazłam do tej pory, to fakt, że Niemcy są narodem bogatszym i pod to bogactwo dostosowywane są światowe zamówienia na ten rynek. Zachowuję jednak czujność i jeśli pojmę z tego coś więcej (w tym znajdę inny powód), dam znać*.

Wyższa jakość to zwykle wyższe ceny i z tej perspektywy moje zakupy również różnią się od tych robionych w Polsce. W rodzinnym kraju znam rynek i marki i shopping idzie bez szczególnego namysłu. Wiem, gdzie i na co mogę sobie pozwolić, do niektórych sklepów nie wchodzę wcale (jakość lub ceny, lub jedno i drugie), do innych zmierzam pewnym krokiem. W Niemczech zachowuję pełną ostrożność i pulsujący w głowie kalkulator złotówek na euro (nadal tak przeliczam).

Jedzenie w moim nowym kraju okazało się droższe. Oprócz cen na zakupy nałożyła się konfuzja – większości producentów nie znałam, a stara zasada, że droższe jest lepsze sprawdziła się wyłącznie w obszarze jakości składników – niekoniecznie smaków. Teoretycznie niemiecka kuchnia w Hesji nie różni się znowu tak bardzo od wielkopolskiej. W praktyce nawet chleb, którego w Niemczech jest ponad sześćset rodzajów, okazał się tak inny w smaku, że znalezienie piekarni dostarczającej pieczywo, które nam odpowiada, zajęło kilka miesięcy. 

Z powyższych powodów zakupy spożywcze to dla mnie nieustające wyzwanie – po pół roku nadal eksperymentuję. Gwiazdami ostatnich tygodni okazały się fenomenalne kiszone buraki w plastrach (w Wielkopolsce mało popularne i trudne do znalezienia w sklepach) i kiszona kapusta z winem (polecam!). Przede mną wizyta w tureckim markecie, który odkryłam niedawno – na półkach moc warzyw i owoców (warzywniak!), a po sąsiedzku piekarnia z tureckimi ciasteczkami. Jest nadzieja.

Mieszkanie.  Jest parę reguł Murphiego, które jak nic nadawałyby się do zastosowania przy tym temacie. W okresie między decyzją o wyjeździe i kalkulacjami koniecznych wydatków, a samym aktem przeprowadzki minęło kilka miesięcy, w czasie których niemiecki rynek nieruchomości oszalał (zwłaszcza we Frankfurcie – vide: widmo Brexitu i przenosiny Citi właśnie nad Men; dziękuję ci, Wielka Brytanio). Finalnie budżet, który założyliśmy na mieszkanie lub dom bliski temu, co uważamy za ważne w codziennym życiu, okazał się za niski (w sumie, z perspektywy fachowca od relokacji mogę przyznać, że tak dzieje się w 90% przypadków – także bez Brexitu). Aby zatem utrzymać standard mieszkania jak w Polsce (ok. 100 m2, estetyczne wnętrze, balkon, moje miejsce do pracy, minimum dwie sypialnie, blisko do szkoły dla Juniorki plus dobra i zielona (drzewa!!!) dzielnia z zapleczem, jak to się mówi, handlowo-usługowym), płacimy więcej (dla tych, którym tylko liczby dają pełny obraz: 30% więcej). Czy warto? Dla mnie warto – spędzam w domu wolny i zawodowy czas, ta przestrzeń zawsze była ważna. A jak wiedzą zaprzyjaźnieni i wtajemniczeni – element estetyczny jest w moim życiu całkiem priorytetowy. Czyli że warto.

Szkoła dla Juniorki. Miała być publiczna i dobra, jak w naszym Suchym. I niedaleko mieszkania.

I taka jest. Widzę ją z tarasu, zdarza się, że podchodzę po Juniorkę wracającą z lekcji i idziemy razem na niespieszny spacer imponującym lasem w sąsiedztwie. No i jest Herr Wychowawca. I koleżanki Juniorki. Bingo!

Ale standard życia to nie tylko mieszkanie, shopping i szkoła. To także to wszystko, co wypełnia nasze życie. Za co je kochamy albo czujemy, że czas na zmianę. Mój cudowny standard polski obejmował sporo interakcji z bliskimi: weekendowe kolacje i obiady z rodziną, wspólne wyjścia na koncerty, piątkowe wieczory z koleżankami. Wystarczyło przejść dwie ulice, przejechać miasto w pół godziny albo zejść piętro niżej, by znaleźć się w bezpiecznym kokonie akceptacji i swojskości.

Wyjścia do kina kilka razy w miesiącu.

Jedzenie w restauracji, gdy miało się ochotę. Z tymi, z którymi miało się ochotę (i byli na wyciągnięcie ręki – a nie tysiąc kilometrów dalej).

Poranne spacery z przyjaciółmi i ich psami kończone śniadaniami u nich w domu lub na tarasie leśnego zajazdu, znanego wyłącznie wtajemniczonym.

Fenomenalne, aktywne, magiczne centrum kultury w Suchym, oferujące teatr, film i bibliotekę, pełne mądrych i ciekawych ludzi. Spotkania z pisarzami w tym centrum. Kawunia w tym centrum. I naleśniki…

Tego (jeszcze) nie mam w Niemczech. Pod tym względem mój standard życia się obniżył. Planuję to nadrobić (czyli: znalazłam bibliotekę, będę szukać przyjaciół i chodzić do kina), ale mam już swoje lata i kilka gramów pokory względem życia – to rzeczywistość zweryfikuje plany.

Za to co na pewno się dzieje in plus:

Przygoda trwa. Głównym celem zamieszkania w Niemczech była zmiana i powiew świeżości. Wyrwanie się z ciepła rutyny. Poznanie nowego. I zrozumienie narodu sąsiadów, których odmienność zawsze mnie intrygowała. To się dzieje.

Ten pobyt to dla mnie także wejście w buty moich klientów. Z osoby obsługującej relokowanych, sama stałam się relokowana. Niebywałe i pouczające doświadczenie, znacznie wychodzące poza ramy stosowanej dotąd empatii. Ja już jestem o to wszystko bogatsza (za wszystko inne zapłacę MasterCard…).

Niemiecki. Jedno życie to za mało, by nauczyć się tego języka. Ale można próbować. To próbujemy.

Dla Juniorki – wielka życiowa lekcja. Że świat wygląda inaczej niż w Polsce. Że ludzie nie zawsze mają białą skórę i tacy, jacy są, siedzą z nią w ławce, a kiedyś być może będą z nią pracować. Że historia Europy jest złożona, ale do pojęcia. Że Czerwony Kapturek łaził kiedyś po tych lasach i nie taki wilk straszny (przeprowadzka do obcego kraju) jak go malują. I język, który, gdziekolwiek nas wiatr i los zaniesie, będę w niej pielęgnowała, bo jest wielką inwestycją (jak mówią, dzisiaj English is a must, German is a plus) i może się jej w przyszłości bardzo przydać.

I wreszcie, the last but not the least, pieniądze. Jestem ekonomicznym dziwem w świecie imigracji, czyli nadal zarabiam w złotówkach (zdalnie i mobilnie pracuję dla polskich firm), a wydaję w euro, przy czym na razie jest mi z tym dobrze i muszę przemyśleć, czy chcę to zmienić. Z kolei Mąż, owszem, zarabia w euro, i wydaje w euro, ale to wszystko odbywa się proporcjonalnie, czyli zarabia więcej (=i pracuje więcej, czyt.: w zasadzie w tygodniu nie bywa w domu, to trochę nowość) i wydaje więcej, albowiem tak po prostu życie w Niemczech jest drogie. Na dziś, tu i teraz, nawet bez pomocy Excella, mogę powiedzieć, że oznacza to, że wychodzimy na tym finansowo podobnie jak w Polsce.

A zatem, piłka nadal w grze, sama jestem ciekawa, co na niemieckim (i polskim) gruncie przytarga ze sobą 2020 rok. Cokolwiek przyniesie, oczy mam szeroko otwarte, by się temu przyjrzeć, a tymczasem wypełniam się najważniejszymi dla mnie ludźmi i dobrymi życzeniami, każdy dzień tu jest jak tydzień tam, zawiozę to ciepło nad Men już za tydzień.

Pa!!


*Rossmann w Niemczech też wygląda nieco inaczej niż ten w Polsce i wydaje się mniej popularny (myślę, że zmaga się również z silną lokalną konkurencją), ale tej marce, którą pokochałam w polskiej odsłonie tak, jak pokochały ją tysiące innych Polek, poświęcę osobny wpis.

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.