08.12.2022
Mija kolejny miesiąc od powrotu do Polski, a mnie jest ciągle i niezmiennie c u d o w n i e . Jest mi cudownie w Suchym, i cudownie w Poznaniu, i cudownie w moim polskim domu. I jest mi też cudownie, gdy kręcę się na spacerach z psem i w policzki szczypie mnie grudniowy polski mróz (to zadziwiające, jak bardzo mi tego zimna brakowało w relatywnie ciepłej Hesji). I jeszcze cudowny jest śnieg, i drzewa czarnymi szpalerami na tym śniegu. I brązowo-beżowa trzcina nad stalowoszarą Wartą. A że dopełnieniem zimy jest oczywiście bożonarodzeniowy jarmark, to żeby mi było jeszcze cudowniej, wróciłam sobie na moment do ojczyzny weinachtsmarktów, za Odrę.
Na moim prywatnym podium niemieckich weinachtsmarktów stoją trzy: najpiękniejszy to ten w Dreźnie, barokowy numer jeden, zwycięzca wszystkich możliwych jarmarkowych castingów, magiczny absolutnie, oszałamiająco piękny na tle odrestaurowanej starówki, rozsiany po całym historycznym centrum. Tam można się naprawdę zatracić, zwłaszcza gdy celebruje się wieczór na całość, spacerując godzinami z jednego miejsca w drugie, wzdłuż niekończących się kramów i kafejek, zjawiskowo odbitych w szerokiej czarnej Łabie.
Bo – sami powiedzcie – jak nie kochać Drezna?
A już zwłaszcza w czas jarmarku 😊
Numer dwa to piękne Darmstadt, przytulne, skupione na jednym, za to olbrzymim placu. O jarmarku w tym uniwersyteckim mieście nie będę się rozpisywać, bo już to zrobiłam – o, choćby tutaj (zapraszam, klik).
I wreszcie jarmark numer trzy, sentymentalny, kameralny i znany od lat, jeszcze zanim wylądowałam w Niemczech na dłużej. To oczywiście Potsdam 😊 . Budy i atrakcje rozciągnięte od kościoła św. Piotra i Pawła przez całą Brandenburgerstrasse aż po malowniczy (i mój ulubiony) plac Luizy. Są stali bywalcy: i wśród przechodniów, i wśród wystawców. To dzięki nim w chłodny sobotni wieczór ostatniego weekendu listopada raczę się polnische Spezialitäten, czyli parzącym usta, przepysznym bigosem. Wysoki blondyn przy moim stoliku parzy się tak samo i to wspólne parzenie staje się początkiem polsko-niemieckiej relacji:
– Ach – pan obciera usta i pokazuje chusteczką w kierunku budki z polskimi specjałami – Czy pani wie, że oni są tu co roku od wielu lat?
– Ach – przełykam kolejną porcję niemal wrzącej kapusty, więc chwilowo tracę i głos, i oddech. Ale po chwili wszystko wraca, wraz z niemieckim – Jasne, że wiem. Bywam tu regularnie. Polskie jedzenie jest pyszne!
– Prawda! – mruczy pan i ponownie skupia się nad miseczką.
Chwila ciszy przerywana dyskretnym mlaskaniem.
– Nowy rok, nowe ceny … – mówi pan – No naprawdę, echt, wszystko podrożało. Ach, ta inflacja…
– Oj tak – kiwam głową we wspólnocie narzekania, choć po prawdzie, kryzysu to w Poczdamie nie widać. Teoretycznie brak energii jak widmo krąży nad niemiecką głową, ale najwidoczniej nie na tym jarmarku. Tu ulice rzęsiście oświetlone, wielkie młyńskie koło niebieskie od świateł jak pionowo stojący talerz ufo, każda z olbrzymich ulicznych choinek aż błękitnieje od elektryczności. Może rzeczywiście ceny nieco wyższe, ale przecież stać w miejscu dekadami nie mogą.
Za to tłumy jak zawsze.
Więc żegnam się z miłym panem i ponownie płynę w ludzkiej rzece, odbywając coroczną pielgrzymkę poczdamskim bożonarodzeniowym szlakiem: od budy do budy, tu glühwein, a tam gorąca czekolada, kartofelki skręcone jak sprężynki na patyku, milion kalorii z pełnego zanurzenia w tłuszczu, ale kto, pytam, kto się martwi o kalorie, gdy noc taka piękna.
Ta sprężynka to ani chybi kartoflany hołd dla pochowanego niecały kilometr dalej Fryderyka (klik) i jest tylko nieco mniej gorąca od bigosu. Wciągam ją pod łukami ozdobnej bramy prowadzącej na Louisenplatz, upamiętniający swą nazwą pierwszą wizytę siedemnastoletniej księżniczki (klik) w Prusach. Razem z duetem muzyków i tłumkiem widzów śpiewamy niemieckie piosenki, które słyszę po raz pierwszy. Para obok mnie też wyraźnie nie znała ich wcześniej, ale komu to przeszkadza? Ani im, ani mnie, jest cudownie, hausgemacht grzaniec za pięć euro czyni cuda i świetnie wpływa i na wokal, i na pamięć. Kołyszemy się, klaszczemy i tańczymy. A potem ruszam na hamburgery, które sprzedaje wysoki mężczyzna o urodzie Grincha. Podmalowane oczy i przekrzywiona czapka mikołaja potęgują filmowy efekt. Danie jest przepyszne, mięso soczyste, czyli nie taki Grinch straszny jak go malują – i tak, już spokojna o los świąt, idę dalej.
W budach oprócz jedzenia rękawice i szaliki, i jeszcze choinkowe łańcuchy, bombki, dzbanki, kubki, talerze, rustykalne mydelniczki od lokalnego odpowiednika Bolesławca i naturalnie mnóstwo biżuterii.
W absolutnie fantastycznym żółwim tempie przesuwamy się od stoiska do stoiska, sztuczne światło lampek zamienia każdy drobiazg w klejnot, a ten lśni i kusi, tajemniczo i pięknie. Można wziąć w ręce i przymierzyć, i pogadać.
Pośpiech świata został gdzieś za nami, schowany czai się za niedzielą, więc jak wszyscy, tubylcy i turyści, którzy specjalnie na ten czas wykupili reise tour nach Potsdam ze swoich dalekich zaoceanicznych krain, cieszę się moi spotkaniem z rytuałem. Jest w nim coś otulającego serce w tym trudnym i niepewnym czasie. Jakaś stałość, której potrzebę czuję w tym roku silniej niż kiedykolwiek.
Ach, chwilo, szalona, ulotna, nieuchwytna chwilo, trwaj.
Trwaj!
Tschüss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →