środa, 04.11.2020/Niemcy
W moim polskim życiu książki miały znaczenie od zawsze. Czytałam i gromadziłam słowa pozamykane w miękkich i twardych okładkach. Taki księgozbiór towarzyszył mi najpierw w rodzinnym domu, a potem we własnym. Z czasem zmieniłam podejście. Tylko niektóre tytuły chciałam mieć przy sobie latami, by móc do nich wracać w dowolnym momencie albo by swobodnie w nich notować, podkreślać, zaznaczać ważne fragmenty. A dużo czytać chciałam nadal. I chciałam, by czytały moje dzieci.
I w ten sposób rodzinnie staliśmy się aktywnymi użytkownikami sucholeskiej biblioteki, części lokalnego domu kultury, którego nie powstydziłoby się żadne stołeczne miasto. Można tu było przyjść po książki, ale i poczytać na miejscu w nowoczesnej czytelni pełnej światła, ćwiczyć jogę lub balet w sali lustrzanej, napić kawy w niewielkiej cafe lub obejrzeć spektakl na profesjonalnej scenie teatralnej.
Jak widać, biblioteczna poprzeczka została w moim polskim życiu ustawiona bardzo wysoko. W zasadzie nie miałam złudzeń, że odnalezienie analogii w życiu niemieckim nie będzie ani łatwe, ani szybkie. No i jeszcze ten pochrzaniony wirus, który zamroził jakiekolwiek poszukiwania na kilkanaście długich tygodni (i jeszcze z nami nie skończył. Albo my z nim. Co – jeśli myślimy o powrocie do normalności – na jedno wychodzi).
Z pomocą przyszło Darmstadt, mój secesyjny ulubieniec i ulokowany w nim Instytut Niemiecki Spraw Polskich (Deutsches-Polen Institut). Naturalnie nie ma mowy o dotarciu tam spacerkiem, jak do mojej polskiej biblioteki. Ale że każdy powód, by jechać do Darmstadt, jest dobry, regularność takich wizyt tylko cieszy moje serce. I w ubiegłym tygodniu wreszcie zawitałam w progi Instytutu, by oficjalnie się zapisać.
To było ciekawe doświadczenie z kilku powodów. Przede wszystkim przejazd przez jesienną Hesję, złoto-zieloną, jej pola i lasy. Pół godziny takiej jazdy z pięknem za oknami, a człowiek – co za ulga! – zapomina o bieżących koronatroskach i haniebnych cynicznych rozgrywkach włodarzy nad Wisłą. I wreszcie słoneczne Darmstadt, liście tańczące z wiatrem na ulicach, jasne niebo nad pomnikiem Ludwika VIII, oświeceniowego władcy Hesji, dowcipnisia i zapalonego myśliwego. Obok monarchy das Residenzschloss, siedziba muzeum i Instytutu, imponujący i renesansowy, choć kto trochę poczytał o historii miasta, ten pamięta, że to (tylko i aż) kopia, ale kopia tak dobra, że kto wie, czy nie lepsza od oryginału. Prawdziwy zamek spłonął niemal doszczętnie pamiętnej „nocy ognia”, z 11 na 12 września 1944 roku, od bomb zapalających zrzucanych na miasto przez tę samą jednostkę RAF-u, która pół roku później spopieliła historyczne Drezno.
Na zamkowy dziedziniec wchodzę niewielkim mostem przerzuconym nad fosą zamienioną w park i teren wystaw. Zgodnie z niemieckim podejściem do sztuki (klik) rozstawiono tam kilka wodoodpornych współczesnych obrazów. Pod czerwieniącymi się gałązkami dzikiego wina oglądający mogą podziwiać (między innymi) portret mężczyzny okrytego wyłącznie futrem, klęczącego na ośnieżonym szczycie. Nad półgolasem w byłej zamkowej fosie pochyla się jakaś para, towarzyszący jej pan gestykuluje żywo.
Uśmiecham się pod nosem. Lubię ten lokalny pomysł na sztukę. Wokół mnie jest magicznie, czerwono i złoto, pachnie jesienią. To najbardziej zaczarowana miejscówka dla biblioteki, jaką widziałam w życiu.
Dalej jest jeszcze ciekawiej. Wchodzę przez ciężkie, absolutnie nowoczesne drzwi, których wielka szklana tafla odsłania stylizowane zamkowe schody wewnątrz i w jakiś niesamowity sposób w ogóle nie razi w tym renesansowym kontekście. Wygodne, szerokie i niewysokie stopnie prowadzą mnie wzdłuż olbrzymich okien. W te okna stukają gałęziami drzewa z parku. A ja, przez kolejne oszklone drzwi, wchodzę na teren Instytutu. Jest ciepło, cicho i przytulnie. Drewniana podłoga, drewniana boazeria, za kolejną szybą regały pełne książek. Zza uchylonych drzwi wyłania się wysoki starszy jegomość, maseczka zachodzi mu na okulary:
– W czym mogę pani pomóc?
Po roku pobytu w Niemczech doszłam do etapu, że zasadniczo rozumiem wszystko, co do mnie mówią. I nawet, wzajemnie, wygląda na to, że słuchający rozumieją i mnie, kiedy wyrażam myśli w ich narzeczu. Śmieszne jest teraz coś innego. W okoliczności takiej jak ta, kiedy istnieje szansa, że mówi się do mnie w innym języku niż niemiecki, mój mózg odbiera komunikat, przetwarza, deszyfruje i zatrzymuje na nanosekundę, by ustalić, jakim kodem go nadano. A… tym razem polski. Więc odpowiadam po polsku. Ale w innych okolicznościach może to być angielski.
– Chciałam się zapisać do biblioteki. – to niewyobrażalne, jak przyjemnie jest się porozumiewać we własnym języku na obcej ziemi.
Starszy pan częstuje mnie mandarynkami. Biblioteka, w której wyląduję za chwilę, pozornie nie umywa się wielkością do tej w Polsce, ale młoda pracownica wyprowadza mnie z błędu. Nad nami jest jeszcze jedno piętro pełne książek.
– A tu – stuka zielonymi tipsami w klawiaturę komputerowego stanowiska – znajduje się księgozbiór. Może pani szukać tytułów, a ja je przyniosę.
Sunę wzdłuż białych, ustawionych ciasno regałów. Nie po to przejechałam tych trzydzieści kilometrów, żeby teraz szperać w sieci. Zapach książek przenika przez moją maseczkę. Przeglądam opisy na półkach. Stosunki polsko-niemieckie do 1945 roku. I po wojnie. Nowości polskie po niemiecku. Nowości polskie po polsku. Dla dzieci. Dla dorosłych. Polscy autorzy. Polscy autorzy w Niemczech. Niemieccy autorzy w Polsce. Te same tytułu i po polsku, i po niemiecku. Tak wygląda mój spełniony sen. Sen, w którym obiecałam sobie, że tu i teraz, na niemieckiej ziemi, będę czytać wyłącznie o Niemczech lub to, co napisali Niemcy. Żeby zrozumieć.
I oto jestem u Źródła.
Wychodzę obarczona sześcioma tomami, w tym od dawna poszukiwaną biografią Angeli Merkel. Jak dzieciak mam ochotę zanurzyć się w te książki od razu, jeszcze na wielkim placu Pokoju przy zamku. Ludwik VIII śledzi mnie wzrokiem aż do podziemnego parkingu. I słusznie. W końcu całkiem niedługo zobaczymy się znowu. Teraz jestem dobrze przygotowana na nadchodzący niemiecki soft lock, brak muzeów i wystaw oraz długie i ciemne wieczory.
Jak powiedziała ostatnio sama Kanzlerin, zima będzie trudna, ale i ona wreszcie się skończy.
Lepiej bym tego nie ujęła.
Tschuss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →
„Czytałam i gromadziłam słowa pozamykane w miękkich i twardych okładkach” – pięknie powiedziane. Znam ten uczuć 🙂 Jednak liczne podróże i przeprowadzki wymogły zmianę formatu i teraz korzystam z czytnika elektronicznego. Wiem, to nie to..ale cóż począć?
Przyznam, że mnie zainspirowałaś. Muszę sprawdzić, jak to funkcjonuje w Berlinie. Jest Instytut Polski – powinna być i biblioteka, prawda?
BWT którą biografię Kanzlerin czytasz?
Dzięki 🙂 Miło, że znowu wpadłaś na bloga 🙂 Czytam „Angela Merkel. Cesarzowa Europy” Arkadiusza Stempina i baaardzo mi się podoba. Z wielu względów. Pewnie jeszcze przed końcem roku porwę się na recenzję (czyli uporządkuję przemyślenia). Na razie powiem tak: obawiałam się, że będzie przesłodzone. A nie jest. Nawet, powiedziałabym, im dalej, tym ciekawiej. A jednocześnie z próbą zachowania obiektywizmu. Polecam 🙂
Ja już po lekturze „Cesarzowej”. Pozytywne wrażenia, bez nadmiaru cukru. Czekam na recenzję 🙂
Czyli mamy podobne odczucia. Super. Ciekawa jestem Twoich spostrzeżeń po recenzji. Pozdrawiam!