pamięć mięśnia

niedziela, 13 października 2019/ Polska, ostatni, 15. dzień wakacji od Niemiec

Kiedy robiłam piątkowy wpis, był jeszcze ranek, niczego nieświadomy i spokojny, pachnący kawą, lekko jesiennosłoneczny. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Na połowę dnia miałam umówione ostatnie akordy pobytu w Polsce, w tym mój osobisty beauty sector: kosmetyczka, fryzjer, obiad z tatą, zaprzyjaźniony butik, drobne zakupy, a wieczorem pakowanie kolejnej części dobytku do Niemiec.

Powolutku ruszyłam zatem do fryzjerki, po drodze zostawiając auto w myjni. No przecież nie pojadę do Niemiec brudnym samochodem. Tam nadal trwa fiksacja zbliżona do mojej z oknami. Auta muszą być czyste. I są.

Wjeżdżam zrelaksowana do podziemnego garażu, w którym myją samochody. Dzień jest piękny. Jestem zadowolona. Od dwóch tygodni wszystko przebiega zgodnie z planem (już samo to powinno wzbudzić moja czujność). Parkuję samochód tuż przed myjnią i przerzucam ostatnie śmieci i butelki na podłogę. Te do wyrzucenia, a tu, o proszę, liścik od mojego męża z dnia zakupu auta, oczywiście zostaje na zawsze (wożę na szczęście, czekał na mnie razem z bukietem róż, gdy odbierałam samochód; taki miły drobiazg, choć za auto płaciliśmy ja ¾, mój mąż 1/4, a zatem nie do końca wszystko wyglądało jak w komedii romantycznej).

I wtedy telefon. Zerkam na wyświetlacz. Nieznany numer.
– Karolina, słucham.
– Cześć mamo, to ja – słodki szczebiot mojej starszej córki w słuchawce obcego telefonu. Kawy było za mało czy jak, że nadal nie załapałam, że tak, owszem, to jest właśnie moja piątkowa katastrofa, jej cień jest długi, a ja, zwrócona, że tak powiem parafrazą, twarzą w stronę słońca, po prostu nie dostrzegam nadpływającej góry lodowej – No więc, mamo, dzwonię z obcej komórki, bo widzisz, zrobiłam sobie kuku na wuefie i…

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa…

Jeśli moje normalne, zrównoważone, myślące dziecko bełkoce jak niemowlę, że zrobiło sobie kuku, to znaczy, że sytuacja jest poważna, a moje dziecko nie chce mnie niepokoić.

Titanic z całym rozpędem uderza w górę lodową. Trzask gniecionej stali to dźwięk, który wydają moje upadające w nicość plany. Siwy łeb wróci z powrotem do Hesji i już na zawsze zostaną starszą panią.

– I dlatego dzwonię, żeby ci powiedzieć, że usłyszałam takie chrup i teraz nie mogę stać na tej nodze, a mój telefon jest nie wiadomo gdzie.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa (to ja, gdy upadają moje plany, a miłość matki bagatelizuje siwy łeb, siwe brwi, brak makijażu i rusza walczyć z systemem w obronie swego dziecka).


Sześć godzin, dwa szpitale, dwa rentgeny i cztery jazdy wózkiem inwalidzkim później okazuje się, że:
a) to tylko podwinęła się rzepka i wróciła na swoje miejsce, stąd pewnie słyszała pani to chrup (mówią do mojego dziecka per pani, bo ma 18 lat i nawet farbowanie mi nie pomoże, bom stara baba; a ja mogę być z moim dzieckiem w jednym lekarskim pokoju tylko, jeśli to dziecko łaskawie wyrazi na to zgodę. Wyraża.)
b) z uwagi na budowę kolana (rzepka na zewnątrz) będzie pani miała skłonność do takich sytuacji, należy zacząć wzmacniać mięsień czterogłowy odpowiednimi, bardzo regularnymi ćwiczeniami (nie, nie chodzi o leżenie na kanapie i/lub RPG na fotelu)
c) mięsień doznał szoku i zapamiętał całą sytuację, a zatem broni się nie pracując, dlatego nie może pani wyprostować nogi (mięsień czterogłowy ma pamięć! Człowiek uczy się przez całe życie – mięsień Juniorki ma pamięć i najwidoczniej ma nawet mózg, skoro zapamiętuje i wyciąga wnioski)
d) rzecz minie po 2-3 dniach. Proszę się nie martwić.

I tak oto, na czworakach (nie ma nawet potrzeby zastosowania ortezy, a kule? Hmm… po co kule, skoro to zaraz minie) osiemnastoletnia pani, która jest moją córką, wczołgała się na swoim nastoletnim tyłku na drugie piętro naszej polskiej posiadłości, gdzie wykończone obie padłyśmy na twarz. Myśl o pakowaniu auta była absolutnie i relaksująco absurdalna. Przyjrzyjmy się, co kryje się w powyższym zdaniu:
myśl o (samodzielnym) pakowaniu (nieprzygotowanych paczek i pakunków) do (brudnego) auta (po całodziennym boksingu z własnymi nerwami, stresem i systemem) była absolutnie i relaksująco absurdalna (nic nie zrobię, trudno, cudownie).

Pomyślę o tym jutro, zdecydowałam cytując niezastąpioną Scarlett O’Harę.
A jutro, czyli w sobotę, wydarzył się cud: fryzjerka znalazła dla mnie termin, kosmetyczka uczerniła brwi, a Poznań skąpany w jesiennym słońcu migotał tak, że jak pan Słowik, poszłam piechotą, cudna i zrobiona, nagle pełna spokoju, że z wszystkim zdążę, i kto jak nie ja, po czym właśnie taka piękna przez osiem godzin pakowałam samochód, by następnego dnia oddać:
– głos (patriotka, jeszcze poszłam na wybory!),
– pożyczony odkurzacz (prawowitym właścicielom),
– się  pasji podróżowania 800 kilometrów w jesiennym słońcu (24 stopnie w połowie października, ci od zmian klimatu jednak muszą mieć trochę racji).

No to teraz Deutschland noch einmal. Koniec urlopu.

Tschuss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.