plażing w Kahl

poniedziałek, 17.08.2020/znowu w Niemczech

Plan był niemal perfekcyjny. W drodze do Frankfurtu zatrzymać się w Saksonii, zahaczyć o Moriztburg i wystawę poświęconą Augustowi II Mocnemu, a następnie, intelektualnie i fizycznie wzmocnionym, ruszyć dalej. Tymczasem pogoda była koszmarna, żar lał się z nieba tropikalnie, i tak jak jeszcze lubuskie dało pooddychać, tak Saksonia przywitała nas powietrzem gorącym i lepkim. Niewyobrażalne połączenie piekarnika z sauną. Wyszło, że nie jestem tak mocna jak August, wybrałam kolejne setki kilometrów w klimatyzowanym aucie niż mocowanie się (nomen omen) z własną upałową niemocą i porażką obrońców klimatu (nadchodzące postkowidowe lata będą dla planety równie niełaskawe jak poprzednie, tym razem jednak wymówka będzie nieco prawdziwsza, rzeczywiście, w piramidzie ludzkich potrzeb i nadchodzącej walki z bezrobociem Matka Ziemia zejdzie na dalszy plan). 

I tak w ekspresowym tempie dojechałyśmy z Juniorką do Hesji, w której było tylko nieco mniej parno niż nad Łabą, za to jeszcze cieplej. Drzwi naszego niemieckiego mieszkania, otwarte po półtoramiesięcznym nieużywaniu, ukazały zastygłe w upale truchła much i wnętrze, które jest już w jakiś sposób oswojone, choć nie budzi tych samych emocji, co pokoje w Polsce. Czas pokaże, ile go potrzeba, by tę przestrzeń nazwać domem.

Otwarte okna i wdzierająca się nocą burza nie wyrównała temperatur. Zamiast rozpakowywać bagaże uciekłyśmy nad najbliższe jezioro. I teraz uwaga: w Hesji znowu tak wielu jezior nie ma, tu są głównie rzeki. Z polecenia trafiłyśmy do miejscowości Kahl nad Menem.  Kahl przede wszystkim jest rzeką, która właśnie tu wpada do Menu. A poza tym oferuje lokalsom i nielokalsom jeziora i kąpieliska z kempingiem. Google Map ukazał mi w swej łaskawości owe niebieskie plamy i ich regularna linia tylko potwierdziła teorię o braku naturalnych jezior w sąsiedztwie. Niemal kwadratowe zagłębienia wypełnione wodą to dawne kopalnie piasku, z czasem zamienione w jeziora (na Śląsku i w Małopolsce nazywane bagrami).  Kempingi pełne ludzi, muzyki i słońca, szeroki i piaszczysty dostęp do wody, a na brzegach sporo brzóz, w których cieniu chowają się zdroworozsądkowi i bladzi. Choć tłoczno, to przecież czysto, Ordnung muss sein, rozłożyłam ciało na kocu, Juniorka zbiegła do wody i wówczas dokładnie vis – a – vis, po drugiej stronie, zobaczyłam… elektrownię. Dwa wielkie szerokie kominy i dwa wąskie, jak tu nie być zielonym, jaka plaża takie widoki, trzeba było jednak nad Ren jechać, a nie nad elektrostawik.

Mój podbrzozowy sąsiad, szpakowaty ojciec czwórki dzieci, rozmowny i serdeczny, z niewielkim brzuszkiem nad slipami (jak to jest, że na plaży nie przeszkadza nam ta golizna? Kontekst tak wpływa na dress code czy jak?), zatoczył ręką łuk od jednej strony jeziorka do drugiej:
– Jesteśmy na granicy dwóch landów. Ona biegnie, o, tam (tu łuk ręką). Jezioro jest w Bawarii, a ta elektrownia już w Hesji.
– Elektrownia? – dziwię się uprzejmie, strzepuję niewidoczny pyłek z plażowej sukienki, mój brzuch nie wystaje z bikini, bo go chowam pod ubraniem.
– Taaa… I ten komin na lewo, ten z białym dymem, to zupełnie nowy blok jest.
– Nowy? – no to się po prostu nie mieści w głowie, my mamy wszystko, co na węgiel, zamykać, a oni tu nowy blok otwierają. – Przecież polityka energetyczna w Niemczech to zamykanie energetyki węglowej.
– No tak… – pan się uśmiecha. – A tu jednak otworzyli. I ten dym jest taki biały, bo czyściusieńki –  przechodzi po drodze przez mnóstwo filtrów. Żeby było bezpiecznie dla środowiska.
– A wie pan – ożywiam się, w końcu sam zaczął – skoro już o tym mowa… To tutaj, w Kahl, postawiono pierwszą elektrownię atomową w Niemczech, dobrze pamiętam?
– Dobrze. Kierował tym Siemens. W Hanau mieli siedzibę zarządu. A elektrownię można nawet zobaczyć, jak się jedzie rowerem, o tam…
Ręka pana wskazuje kolejny kierunek. Ale ja się rowerem nigdzie nie wybieram, zwłaszcza w ten upał.
– A zwiedzać można? Wnętrze, znaczy się.
Nie można.


– Wie pan – mówię powoli, bo po tygodniach przerwy nie jest łatwo, ja przyjechałam do Hesji, a mój niemiecki najwyraźniej został w Polsce –  w moim kraju od lat toczy się żywa dyskusja. Mamy olbrzymie złoża węgla, energetyka odnawialna na razie nie zastąpi rozwiązań tradycyjnych… Nie jest łatwo.

No nie jest. Pan kiwa głową ze zrozumieniem. Wiadomo, zmiana kosztuje i wymaga długofalowej strategii.
– Zawsze można importować.
No można. Teraz ja kiwam głową ze zrozumieniem. Niemcy zdecydowali o odejściu od atomu, a Fukushima tylko ich w tym procesie utwierdziła (co jednak nie przeszkadza im importować energii jądrowej od innych, którzy ryzykują produkcję i martwią o odpady) i wychodzą z węgla, intensywnie inwestując w źródła odnawialne. I w nordstreamowy gaz.

– Na przykład – kontynuuje mój plażowy krajowy energetyczny doradca – można importować z Rosji.
Śmieję się tak, że prawie spadam z koca. Jeśli chodzi o Rosję, to Polska ma swoje doświadczenia z Rosją, odmienne od tych, które mają Niemcy. Niczego nikomu nie wyrzucając, ich zgromadzenie zabrało nam trochę czasu i ludzi:
– Jasne. Z Rosji.
– Albo – mówi dalej ten pan, widzę po twarzy, że wizja polskiego monoimportu z Russland  też go rozśmieszyła – kupować LNG w Stanach i  magazynować.
No proszę. Z tą Rosją to mu nie wyszło, ale gazoport chyba wywróżył. A może wiedział.
– Ach – macham ręką, bo przecież jak mam rozmawiać z Niemcem o węglu i o Rosji, i jeszcze po sześciu tygodniach od zakończenia kursu językowego – moje ach jest międzynarodowe i stanowi coś w rodzaju kropki nad energetycznym i: – A gdzie są dziewczynki?
Zrywam się na równe nogi i przysłaniam dłonią oczy. Na migocącej tafli wody dwie smukłe dwunastolatki wiosłują z przejęciem. Za nimi, daleko w tle, dzisiaj zupełnie im obojętne, masywne kominy elektrowni, ekodym rozsmarował się na niebie jak jeszcze jedna sierpniowa chmura. Przed nimi tylko woda, woda i lekki wiatr, słońce, jeszcze moment wakacji, a potem życie, wypełnione tymi wszystkimi strasznymi historiami, które wyczyniają dorośli, gdy przestają być dziećmi.

Dlatego jeszcze zanim kończymy plażing, pijemy ciepłą colę i jemy niezdrowe frytki, ketchup spływa nam po palcach, piegi Juniorki chichoczą i zbierają się w gromady, mamo, jeszcze na chwilę do wody, ok?

A potem idziemy zmęczone upałem, słońce zachodzi.
Koniec wakacji.

Tschuss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.