01.11.2021
Jest w moim ukochanym Darmstadt, bardzo niedaleko Mathildenhöhe, piękny i bardzo stary cmentarz*. Powstał w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku, gdy nad Europą unosił się duch romantyzmu. I choć dzisiejszy entourage cmentarza idealnie wpasowuje się w estetyczne filary owej epoki, swe początki zawdzięcza prozie życia. Po prostu wcześniejszy cmentarz przestał wystarczać rozwijającemu się miastu.
To samo rosnące miasto, z tego samego powodu, zamknęło granice nekropolii po niemal stu latach, by zastąpić je kolejnym, nowszym cmentarzem. Jakimś nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności zadrzewiony obszar okolony wysokim murem niemal nienaruszony przetrwał alianckie naloty i do dziś cieszy oczy. O ile, oczywiście, ktokolwiek znajduje urok w tym typie architektury.
Moja babcia, pokolenie Kolumbów, przez całe życie uwielbiała cmentarze. Kochała ich pełną zadumy ciszę i wielki spokój. Babcia była romantyczką i wierzyła, że historia, że zacytuję klasyka, to kościoły i cmentarze.
Ale i wśród zupełnie teraźniejszych znajomych interesujących się kulturą innych narodów znajduję zachwyt, a przynajmniej zainteresowanie miejscami i formą pochówków. Mówią, że jeśli chcemy się dowiedzieć prawdy o danym społeczeństwie, konieczna jest wizyta na lokalnym cmentarzu. A najlepiej i na cmentarzu, i na pogrzebie.
Do pogrzebu mi jakoś niespieszno. Ale na Alter Friedhof wybrałam się z wielką pewnością, że zobaczę to, co widziałam na niejednym znanym europejskim nekropolis, może w nieco mniejszej skali. I się nie pomyliłam.
Cmentarz jest rzeczywiście bardzo stary, otoczony omszałym murem i pieczołowicie wypielęgnowany. Przypomina wielki park z cennymi okazami drzew i krzewów, wśród których regularnie rozplanowano starsze i nowsze grobowce. Jesienne ciepłe i złote popołudnie sprzyja i kontemplacji, i urodzie miejsca. Czerwone klony, złote dęby, pomarańczowe buki, a wśród nich zamyślone anioły, kamienne sfinksy i niewzruszone popiersia. I współczesna fontanna w samym centrum tego miasta cieni, wśród ścian z urnami. Styks? Wody Lety? Napić się, by zapomnieć?
Zostawiam w tyle irytujący brzęk wyrzucanej i opadającej wody. Mijam podobizny umarłych, w kwiecie wieku, zatrzymane w obiektywie lub pod dłutem kamieniarza, niezmienne, nieustająco zdrowe, tkwiące na posterunku tych, którzy spoczywają w pokoju lub już na zawsze pozostaną najbardziej wytęsknieni. Mijam też drobinki życiowej obrotności przywołanej i po śmierci: pan X – urodził się i zmarł. Przyjaciel Wagnera.
Współczesnym żyjącym także nie brakuje pragmatyzmu: już przy wejściu na cmentarz wita wchodzących automat na znicze jak wielka maszyna do kawy. Wrzucam 2 euro i do szuflady z hałasem wpada czerwona lampka. A w zasadzie komplecik, bo i lampka i zapałki sprytnie ukryte pod wieczkiem. Znicz jest definicją niemieckiej solidności, pełen wosku, wieczko dopasowane, szukam potem na cmentarzu grobu, na którym mogę to światełko postawić. Jakoś mało pali się tych zniczy na płytach szacownych grobowców. Wodzę oczami po granitach, po marmurach, po oklejonych bluszczem pomnikach, nic, jakoś serce szybciej nie stuka, choć nie brakuje i polskich nazwisk. Cóż począć, my też umieramy, także w Hesji.
Na kilku alejkowych skrzyżowaniach zielone konewki wiszą równo w niemieckim ordynku, zawsze przy niewielkim kranie. Trennen Sie bitte den Abfall informują napisy na koszach, czyli mamy segregować odpady także na cmentarzu. Memento mori, owszem, ale i o planecie, bitte, memento, zanim nam (i jej) przyjdzie w proch się obrócić.
Zdesperowana stawiam światełko na losowo wybranym grobie, gładki kwadrat granitu gwarantuje stabilność i brak ryzyka pożaru, na kamiennej tablicy zupełnie mi obcy Emil i Arnold odbijają się czarną kursywą w nieśmiałym płomyczku. Kieruję się do bramy na parking, słońce zachodzi, przyspieszam kroku, bo dopada mnie nagły chłód.
I tuż przed wyjściem niemal uderzam czołem w wielką tablicę: STAWIANIE ZAPALONYCH LICHTARZY I ŚWIEC SUROWO ZABRONIONE. Stoję przed znakiem i dumam gorączkowo. Czy mój znicz, kupiony w wyspecjalizowanej cmentarnej zniczo-maszynie, jest lichtarzem? Czy jest zakazany? Serio?? To po co tu ta maszyna? Ale, jak mawia Mąż, skoro są wątpliwości, to znaczy, że nie ma wątpliwości. W życiu bym sobie nie wybaczyła, gdyby nazajutrz w lokalnych Nachrichten, wiadomościach, podali, że Stary Cmentarz tej nocy spłonął.
Ruszam biegiem po zapalony zniczyk. Zapada mrok.
Ginę w obcych alejkach.
Mylę groby.
Gdzie on stał?
Gdzie stał??!
Po piętnastu minutach poszukiwań znajduję winowajcę. Emil i Arnold będę się musieli obyć bez mojego światełka. Jak, nie przymierzając, cmentarna hiena wychodzę z częściowo wypalonym zniczem. Lekki rumieniec zakłopotania tylko mnie pogrąża, zwłaszcza we własnych oczach.
Ale darmstadzki cmentarz ma rozwiązania systemowe nawet dla takich jak ja. Wielka maszyna na znicze oferuje także recyclingową ścieżkę nadziei. Okrągły otwór na zużyte lampki aż zaprasza do skorzystania. Wrzucam co trzeba gdzie trzeba, niemiecka narodowa Nachhaltigkeit** pozostaje w ten sposób w nienaruszonej równowadze, do której powolutku wracam i ja.
Zostawiam zatem stary cmentarz takim, jakim go zastałam. Neogotyckie wieżyczki grobowców, klasycyzujące rzeźby krypt, epitafia pisane szwabachą. Zajrzyjcie, jeśli będzie Wam po drodze. Naprawdę warto.
Tschüss!
*Alter Friedhof, Herdweg 105, Darmstadt.
**zrównoważony rozwój, hasło klucz w dzisiejszych Niemczech.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →