stille Nacht

czwartek, 17 grudnia 2020/Niemcy

Powoli pozwalam sobie na myślenie, że uda nam się spędzić święta w Polsce. Wcale to takie pewne nie było. I w sumie nie jest. Po pierwsze: logistyka. Jeśli rządzący czegoś znienacka nie wymyślą, w tej chwili wjechać do Polski możemy swobodnie. I nie musimy się kwarantannować.

Komplikacje zaczynają się przy świątecznej frekwencji. Zgodnie z polskimi wytycznymi, Wigilię i Boże Narodzenie można spędzić w zestawie dwa gospodarstwa domowe przy jednym stole, w tym pięć osób max, co w naszym przypadku wyczerpiemy szybciutko. Nas czworo i mama Męża i to byłoby na tyle. Covid wykluczył nawet niespodziewanego gościa, dla którego w polskich domach zawsze stawiano dodatkowe nakrycie. Co teraz, gdy zapuka do drzwi?

Z zapartym tchem obejrzałam ostatnie emocjonalne wystąpienie niemieckiej wszechgospodyni Merkel. W burgundowym żakiecie załamywała dłonie nad nieprzestrzeganiem przez obywateli wprowadzonych zasad i łamaniem solidarnościowych ustaleń. I wprowadziła hard locka, tuż przed świętami zamykając prawie wszystkie sklepy i szkoły, i zakazując okolicznościowych zgromadzeń.

Gdyby mi było do śmiechu, to bym powiedziała, no cóż, teraz faktycznie można liczyć wyłącznie na świetego Mikołaja. Ale że do śmiechu mi daleko, to zdanie o świętym pomińmy. Z nadzieją, że pomimo zaawansowanego wieku (grupa ryzyka!) radzi sobie (bez covida) w swojej dalekiej Finlandii.

Czekałam na to zdalne nauczanie jak na błogosławieństwo. Do środy w heskich szkołach nauka odbywała się normalnie – o ile normalnymi nazwiemy kumulujące się nauczycielskie zastępstwa zastępstw i kwarantannowe nieobecności coraz większej gromady dzieci. I tak jak w marcu uczeń podejrzany o wirusa natychmiast lądował na kwarantannie, a cała klasa razem z nim znikała ze szkoły, tak w listopadzie heski minister edukacji zdecydował inaczej. Panika jest dla słabych, podobnie jak ciepło w czasie nauki. Wietrzymy sale, napisał do dyrektorów. Dzieci siedzą w maskach. Nie zmieniają miejsc, bo jak zmienią, nie da się odnaleźć ścieżki przenoszenia ewentualnego wirusa. A na przerwy – na boisko! Też w maskach. I tak, jeśli ktoś miał pecha, kwartał przesiedział w przeciągu przy oknie (w przeciągu, bo wietrzyć trzeba i długo, i dobrze – czyli drzwi do klas też otwierano na oścież – jak okna). Ocieplenie klimatu przydało się chociaż raz. Słoneczna i ciepła jesień sprzyjała wietrzeniu. Ale koniec listopada i początek grudnia pokazały białe kły śniegu i pazury przymrozków. To wtedy skrócono wietrzenie, bo nie sposób było dłużej realizować ministerialnej polityki. Dyrektor szkoły słał do rodziców długie listy wyjaśniając nową strategię. I do domu delegował tylko tych pechowców, którzy siedzieli w bezpośrednim sąsiedztwie (potencjalnie) zakażonego.

Ilekroć Juniorka przychodziła ze szkoły i skostniała ładowała się pod kołdrę, raportowała, kto tym razem odpadł:
– Mamo, dziś odesłali do domu Jurija!
– Co z nim? – rzucam ściereczkę i lecę z kuchni. Juniorka dygoce pod kołdrą, sina siorbie gorącą herbatę z cytryną, w tych czasach pierwszy i obowiązkowy napój po powrocie do domu.
– Kaszlał i ponoć jego mama ma covida.
– Jejku… – ręce mi opadają – a gdzie on siedzi?
– No, trzy ławki za mną…

Ufff, tym razem się udało. Rosyjska ruletka trwa. Kreci się covidowy magazynek. Dwa dni później odpada Kaja. Kaja siedzi tuż za Juniorką. Już nie czekam aż córka wskoczy do łóżka, sama ją tam wysyłam. Prewencyjnie. Mierzę jej temperaturę, podtykam pod nos perfumy.
– Czujesz? Czy coś czujesz?
– Czuję, mamo! Czuję! – Juniorka skręca się ze śmiechu, mnie tam to nie bawi. Dwie doby później oddycham z ulgą. Skoro się nie wykluło do teraz, to znaczy, że jest spokój. Znowu się wymknęliśmy.

Wtedy już wiem, że deep lock wisi w niemieckim powietrzu. Ćwierćzamknięcie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, miało być fajnie, a jest kiepsko, jak zresztą w całej Europie. Niemcy śledzą rosnące słupki zachorowań i tracą zimną krew, gdy ilość zgonów znacząco się podnosi. W naszym powiecie wprowadzają godzinę policyjną. Dopiero wtedy zaczynam rozumieć tych obywateli, którzy od jakiegoś czasu narzekają na limitowanie praw jednostki. Na żadne party nie chodzę, prawie się z domu nie ruszam, a jak już, to zawsze w masce, chronię siebie i innych, nie kombinuję pod górkę, a pomimo tego podporządkowania moja wolność jest coraz bardziej ograniczana. Żegnajcie spokojne spacery z Mężem po 21-ej, wieloletni wieczorny rytuał wyprowadzania psa połączony z briefingiem planów na każde jutro. Teraz z psem, owszem, można po 21-ej, ale w pojedynkę. Dzięki ci, covid.

Osłodą zamknięcie szkół. W ostatnim dniu pobytu Juniorki w klasie zacieram ręce i wznoszę toast poranną kawą z mlekiem. Ostatni dzień! Wreszcie bezpieczni! A potem święta!
Bzyka komórka. Na wyświetlaczu niemiecki numer. Przedstawiam się i artykułuję moje wystudiowane Halo?
Frau Filipiak, tu sekretariat szkoły. Pani córka źle się poczuła. Proszę odebrać dziecko.
Nogi się pode mną nie uginają wyłącznie dlatego, że siedzę na kanapie.
Ich brauche… potrzebuję … no właśnie, ile czasu potrzebuję na to, by odzyskać oddech i jasność myśli, i jeszcze dobiec do szkoły widocznej z okna salonu? 10 Minuten… I będę po córkę.

Lecę. Covid? Covid?! Covid?!! Łomocze mi w uszach i miga przed oczami. W trzy minuty jestem przy szkole. Przed bramą stoi moja Juniorka blada jak ściana. Obok jej niemiecka przyjaciółka tacha plecak pełen książek (te plecaki ważą tu tyle, co w Polsce, żal serce ściska).

Kto pozwolił dziecku w takim stanie wyjść z budynku bez opieki? Chowam to pytanie głęboko, wkuta na bezmyślność personelu, ale first things first, chwytam Juniorkę w objęcia. Powoluśku kulamy się do domu.
Kolka jelitowa.
Ufff, też nie fajnie. Ale lepiej niż covid.
I z kolką pojedziemy do domu, do swoich. A z covidem już nie.

A zatem, jak napisałam wcześniej i w licznych smsach wszystkim tym, którzy mnie pytają: powoli zaczynam wierzyć w to, że święta spędzimy w Polsce, ze swoimi. Że pójdę na cmentarz do tych, których w Wigilię z nami nie będzie (o ile, wiecie, mój ból nie okaże się gorszy niż ból innych i te sprawy). Że choć przez kilka dni nacieszę oczy najważniejszymi dla mnie ludźmi na świecie. I potem sobie wrócimy do Niemiec, kolejno, najpierw Mąż – samolotem, by poddać się odpowiednio wcześnie kwarantannie i być już po niej, gdy kilka dni później przyjedziemy samochodem my z Juniorką. Bo dzięki temu będzie mógł nam robić zakupy i opowiadać o styczniu w Hesji, czego wysłuchamy z uwagą uziemione kwarantanną w czterech ścianach podfrankfurckiego mieszkania.
Dzięki ci, covid.

Z całego tego zamieszania i zła wyszedł mały plus, który cieszy moje serce. Zgodnie z rozporządzeniem Kanclerzowej w Sylwestra zakazano jakichkolwiek zgromadzeń publicznych i odpalania fajerwerków. Odgórnie wstrzymano też sprzedaż rac i zimnych ogni, petard i całego tego ustrojstwa, które co roku doprowadza do zawału dzikie i domowe zwierzęta. Szykuje się zatem prawdziwa stille Nacht, cicha noc. Potrzeba nam było globalnej tragedii, by wprowadzić to rozwiązanie w Niemczech.
Dzięki ci, covid.

Tschuss!



Dla zainteresowanych: więcej o naszej codzienności w Niemczech pisałam tu (klik) i tu (klik).

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.