homburg

16.02.2021

Po prostu już nie wytrzymaliśmy. Po wielu tygodniach przymusowego zamknięcia, nieczynnych muzeów, zamkniętych teatrów i kin, niedostępnych sklepów innych od tych z chlebem i chemią, po prostu nie wytrzymaliśmy. I w ostatnią sobotę urwaliśmy się ze smyczy niemieckiego deep-locka.  

Dzień był jasny i aż skrzący od lekkiego mrozu, imponujące (jak na Hesję) ilości śniegu kusiły swą bielą, niebo – jak niebo – było w słońcu jasnoniebieskie. Zamknęliśmy drzwi do niemieckiego mieszkania i pojechaliśmy do Taunusa. W końcu, choć niewysokie, to jednak góry. A na cel tej krótkiej wycieczki wybraliśmy Bad Homburg vor der Höhe, crème de la crème heskich miejscowości uzdrowiskowych, słynący nie tylko ze swoich pięknych łaźni i parku zdrojowego, ale także największego skupiska najzamożniejszych Niemców mieszkających tu najgęściej w całym kraju. To zagęszczenie jest efektem synergii urody i lokalizacji (zielone, piękne i spokojne miejsce w niewielkim oddaleniu od biznesowego Frankfurtu).  Charakter miejscówki najlepiej oddaje procent siły nabywczej liczonej w proporcji do reszty Niemiec, który w pięknym Homburgu wynosi jakieś 156%. Plus jeszcze informacja, że to nieco ponad 50-tysięczne miasto ma największy współczynnik pracowników zamiejscowych, co zdaje się, jest z kolei rezultatem wysokich cen ziemi i domów. Podsumowując, na mieszkanie w tym zakątku luksusu naprawdę tylko nieliczni mogą sobie pozwolić. A zatem w sposób oczywisty ręce do pracy w akceptowalnej cenie muszą zjeżdżać z innych stron Hesji (bo po sąsiedzku sami milionerzy).

W tej kaskadzie przyczyn i skutków nie sposób jednak  odmówić racji tym, którzy – jeśli ich stać – na miejsce do życia wybierają Homburg i okolice. Miejscówka z charakterem i o rzadkiej urodzie willi, wszystkich wystylizowanych na wzór uzdrowiskowej secesji, wśród starej zieleni parku zdrojowego i z malowniczym kasynem. Podobnie jak wiele innych uzdrowisk w Taunusie (klik), Homburg rozwinął spa-skrzydła w XIX wieku i z czasem przygruchał sobie tytuł Bad, czyli łaźnie. Do tych łaźni zjeżdżali wielcy tego świata, popijając zmineralizowane wody z wielu zdrojów, które w Homburgu obudowano eleganckimi studzienkami i studniami. Szlak między tymi źródełkami, w zależności od poszukiwanego koktajlu minerałów, mógł być mniej lub bardziej kręty, ale zawsze obfitował w jakieś atrakcje. Jak już pisałam kiedyś, pobyt u wód bywał zwykle pobytem długookresowym i obok potrzeby zdrowotnej stawał się ważnym wydarzeniem towarzyskim. W cieniu olbrzymich platanów i wiązów wymieniano się ukłonami i ploteczkami, podglądano i kopiowano najnowsze i najmodniejsze kreacje. I bynajmniej nie dotyczyło to wyłącznie pań – dzisiejszą Opowieść dedykuję męskiej próżności 😉 .

Trendsetterem przełomu XIX i XX wieku okazał się nie kto inny, a sam Wilhelm II, ostatni cesarz Niemiec. Jak wielu z jego sfery zjeżdżał do Bad Homburg w celu podreperowania zdrowia i to właśnie tu zamówił uroczy kapelutek firmy Möckel, stylem przypominający nieco kapelusze tyrolskie, z charakterystycznym wgłębieniem na środku główki, niewielkim podwiniętym rondem i jedwabną wstążką. Męski świat mody wyraźnie czekał na to przełomowe objawienie. Po Wilhelmie II kapelutek stał się ulubieńcem przyszłego króla Anglii, Edwarda VII, a następnie Anthonego Edena, przystojnego brytyjskiego premiera o niestety, niewspółmiernych do prezencji umiejętnościach dyplomatycznych, czy samego Winstona Churchilla. Kapelusz, który okazał się także swoistym signum temporis, zaczęto nosić coraz częściej i przy większej ilości okazji, zastępując nim bardziej oficjalny cylinder. Z czasem został też ochrzczony mianem miasta, w którym się urodził: homburg. Pewnie nie będzie zaskoczeniem, jeśli napiszę, że tak, od zawsze wielka polityka mieszała się z modą, o czym doskonale wiedziała Coco Chanel, spotykając się z wielkimi tego świata na polowaniach i rautach.

W całej tej kapeluszowej historii znalazłam też polski smaczek. Czy pamiętacie, jaka kultowa postać z równie kultowego serialu nosiła homburga na jednym z powstających warszawskich osiedli?

Oczywiście, to sam Stanisław Anioł, grany przez niezastąpionego Wilhelmiego. Alternatywy 4.

I teraz aż się prosi, żeby tego Anioła zacytować. Bo sami pomyślcie, ja tu tak narzekam, że deep-lock, że zamknięcie, że tego nie można, tamtego nie wolno…
A przecież:
Jest taki stary rosyjski zwyczaj – żeby wyjść, trzeba najpierw trochę posiedzieć.
/Stanisław Anioł/


Tschüss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

2 komentarze

  1. To ciekawe, jak przenosiny stają się swoistą cezurą czasu 🙂 Myślę, że zmieniają też optykę. Dla mnie Niemcy dziś i sprzed przeprowadzki to zupełnie inne światy 😉 . Pozdrawiam!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.