24.07.2022
Nadszedł czas pożegnań, takich naprawdę. Zapraszamy sąsiadów na poczęstunek, małe co nieco, zanim wyjedziemy na dobre. Wymyślamy winko i słodkie u włocha w restauracji na parterze, rezerwuję termin i stolik, i ruszamy w obchód z zaproszeniem. Drzwi u sąsiadów po prawej otwiera Frau Chic. Kopci papieroska, szczupła i elegancka jak zawsze.
– Oooooch, wyjeżdżacie? Schaaade, szkoda… Spotkanie? Cudownie, wspaniały pomysł! Ojej, u włocha na dole?
Wyraźnie czuć, że jest jakiś problem.
– … bo wiecie… my z chęcią na takie spotkanko, ale nie tam. Oni nam tu tak z komina dają, że się procesujemy. A przecież nie możemy być z nimi w konflikcie i jeść u nich pizzę.
No, rzeczywiście raczej nie mogą. A przynajmniej wyglądałoby to dziwnie.
I fakt, wylot komina z knajpy znajduje się tuż obok ich pięknego tarasu, a zatem sąsiadka rano zawsze pierwsza wie, co „Dolce vita” poda wieczorem. Do nas zapach dochodzi nieco później, czasem jest to intensywnie przysmażony czosnek, czasem ryba. Mnie to znowu tak nie przeszkadza, ale ja zaraz wyjeżdżam.
I teraz stoję z Mężem skonsternowana, bo nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy.
– Ojej – wyduszam z siebie – to rzeczywiście komplikacja. Musimy się zastanowić, jak to rozwiązać…
Sąsiadce też jest chyba nieco niewyraźnie, więc proponuje, że może w takim razie Abschiedsparty zrobimy u nich w domu.
– Naprawdę, żaden problem – zapewnia – Wszystko przygotuję, przecież wy już będziecie na walizkach.
To prawda, że będziemy na walizkach. Właśnie dlatego chcieliśmy zrobić pożegnanie w knajpie, nie u siebie. A poza tym lubimy włocha i też chcieliśmy się pożegnać miłym akcentem. Podziękować za wszystkie aromatycznie pomarańczowe aperole i naprawdę smaczną pizzę.
Ponadto pomysł, by nasze pożegnanie organizowała sąsiadka, zupełnie nie mieści mi się w głowie.
– Krindżowo – komentuje Juniorka dwie godziny później – Chyba w to nie pójdziemy, mamo, co?
Nie pójdziemy.
Pożegnalne party robię na naszym tarasie, dokonując gastronomicznego i logistycznego cudu w trzydziestostopniowym upale. Serwuję schłodzone wino i sery, domową lemoniadę ze świeżej mięty i arbuza, własnoręcznie przygotowane risotto, a na deser zimnego melona i borówki. Siedzimy sobie pod pasiastą markizą, w tle swinguje Ella Fitzgerald, za balustradą malowniczy zachód słońca, a potem granat heskiego nieba i gwiazdy.
To wszystko przypomina mi moje polskie przyjęcia i nagle dotkliwie odczuwam ich brak. Nie udało nam się zbudować aktywnie towarzyskiego życia w Niemczech, do czego walnie przyczynił się kowid, choć dziś, po trzech latach, powód nie ma znaczenia. Przeprowadzka do polskiego domu oznacza także powrót do takich spotkań w kilka osób, z dobrym jedzeniem i jeszcze lepszymi rozmowami.
Tymczasem dyskusja przy stole też jest ciekawa. Siedzą z nami trzy osoby, wszystkie zdecydowanie 70+, pamiętają czasy, o których czytaliśmy w podręcznikach historii, np. kryzys paliwowy sprzed niespełna pół wieku. To wtedy Niemcom nie wolno było używać samochodów w wybrane dni, Francja poszła w kierunku atomu, a po krążownikach szos nastały kompaktowe golf i toyota. I lekcja niezależności energetycznej na przyszłość, jak się okazuje, przez zachodnią Europę odrobiona wyłącznie częściowo. Mąż pyta, czy rzeczywiście nie jeździli.
Frau Chic mruży oczy i śmieje się do wspomnień:
– Taaaak, to było w weekendy. Nie wolno było jeździć. Ludzie chodzili spacerować po autostradach, które były totalnie pozbawione aut. Puściuteńkie.
Frau Markus nerwowo zaciąga się papierosem:
– To wszystko znowu przed nami – mówi – Już idzie. Zobaczycie, znowu będą limity. Naprawdę, nigdy nie sądziłam, że w moim wieku będę musiała ponownie przez to wszystko przechodzić. I ta pogoda! Młode pokolenie – kontynuuje – Ma przed sobą straszne wyzwania. Klimat. Wojna na Ukrainie. Inflacja. Nadchodzą ciężkie czasy. A właściwie – zwraca się do mnie – Czy Juniorka nie mogłaby dalej uczyć się w Niemczech? Czy musicie wracać?
My już wiemy, że w oczach Niemców Niemcy są tak wspaniałym krajem do mieszkania dla imigrantów, że opcja, iż ktoś wpadł tylko na chwilę i chce wracać do siebie, w zasadzie nie mieści im się w głowach. A to, co za chwilę powie Mąż, prawdopodobnie nie mieści im się w głowach jeszcze bardziej:
– My nie musimy wracać. My c h c e m y wracać. Chcieliśmy tu pożyć i pokazać Juniorce, jak jest w innych krajach, ale z założenia to miało trwać dwa, trzy lata. Chcemy, żeby Juniorka była Europejką, ale przede wszystkim, żeby miała poczucie polskiej przynależności. Chodzi o tożsamość. O pewne zakorzenienie w kulturze, obyczaju. W rodzinie.
Herr Chic, najstarszy z naszych gości, kiwa głową:
– Miałem kiedyś przyjaciela – mówi – z Polski. Takiego prawdziwego przyjaciela, przez wiele lat. On też się nigdy nie przeprowadził. Chciałem się nawet nauczyć polskiego, ale nie dałem rady. To trudny język.
Och, jeśli chodzi o język, to trudności są po obu stronach, myślę. Uczę polskiego cudzoziemców, więc wiem, jakim potrafi być kłopotem. Ale niemiecki na sensownym poziomie też nie jest lepszy. Tymczasem nasi goście, zgodnie ze starym zwyczajem, choć na początku spotkania mówili jeszcze wolno i wyraźnie, po kilku godzinach biesiadowania zrelaksowali się zupełnie i mówią tak szybko, jakbyśmy byli rodowitymi Niemcami. To nie jest łatwe.
– Czas na małą niespodziankę! – zrywam się od stołu i lecimy z Mężem na piętro po upominki. W czasie naszego pobytu zdążyliśmy obdarować lokalsów książkami polskich autorów w niemieckojęzycznych wersjach. Tym razem każdy biesiadnik otrzymuje gęsty i słodki likier owocowy w ciężkiej butli. Oczywiście z Polski.
-Ach… – cieszą się seniorzy i przytulają flaszki – Takich rzeczy nie ma w Niemczech!
My wiemy, drodzy sąsiedzi, że takich rzeczy nie ma w Niemczech. Nie tylko takich.
Wy też macie u siebie rozmaitości, których my nie mamy w Polsce.
I naprawdę, nie chodzi tylko o wino.
Na tym polega istota tego sąsiedztwa, naszych podobieństw i różnic.
(książkę o tym napisałam 😉 ).
Późno w nocy, prawie nad ranem, ściskamy się i całujemy na pożegnanie. Sąsiedzi oferują wszelką pomoc i wiele praktycznych rad. I oczywiście nocleg, jeśli kiedykolwiek zaniesie nas z powrotem w te strony.
Zamykam za nimi drzwi i dopada mnie nagły smutek.
Rozpoznaję go, to stary towarzysz rozstań na zawsze.
Zamykających się rozdziałów.
Kropek ostatnich zdań.
Jeszcze sobie chwilę popłaczę i znowu będę gotowa iść dalej.
Tschüss!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →