13.08.2022
Już w Polsce.
Oddycham głęboko.
Wskoczyłam w swoje polskie życie z rozmachem i teraz się nim rozkoszuję. Cieszę każdym dniem, widokiem z okien polskiego domu, zachodami słońca nad linią horyzontu, sierpniowym powietrzem, lekko pylistym, rozmytym światłem zwiastującym nadchodzącą polską jesień, moją ulubioną porę roku.
A zatem jest pięknie.
Z tej perspektywy minione trzy lata w Niemczech wydają się jak sen. Ani dobry, ani zły, po prostu sen, który za mną, a ja nawet nie wracam do tego snu myślami, tak jestem skupiona na mojej cudownej polskiej codzienności.
Jem polski chleb.
Jem polskie śliwki.
Jem polską kiełbasę i szynki.
I spotykam się z mnóstwem przyjaciół i znajomych.
Spaceruję po ulicach mojego miasta i podziwiam, jakie jest piękne.
Jakie fajne.
Nie przeszkadzają mi remonty (bo wiem, że jak miną, będzie jeszcze piękniej. I fajniej).
Nie przeszkadzają mi rodacy (bo doceniam ich siłę i pragnienia, i dynamizm, i rozumiem, skąd się biorą). I wiem, że każdy naród ma swoje nawyki i mentalność, i tak po prostu jest i będzie. Kropka.
Czasami jeszcze echo z Niemiec.
Pisze sąsiadka, czy możemy jej załatwić więcej tych likierów, bo są toll i wszystkie jej znajome spijają i się zachwycają. Że ambrozja. I że ona nawet zapłaci, byle przywieźć.
Pozbywamy się mebli z heskiego mieszkania. Jest trudno. Choć część kupiliśmy w wersji vintage, czyli i stylowo, i za sensowne pieniądze (bo z drugiej ręki), tapicerowane były wyjątkiem. Zapłaciliśmy za nie niemało, a teraz nie ma co z nimi zrobić. Nam się wydaje, że mają jaką wartość, ale rynek boleśnie weryfikuje przekonania. Sprzedaż idzie jak po grudzie. Nikt nie chce naszych trzyletnich mebli, choć cenę wystawiliśmy na poziomie 20% zakupu.
To może oddać?
Ale bycie darczyńcą też jest złożone. W Niemczech funkcjonują socjalne inicjatywy – przekazujesz im meble gratis, a oni sprzedają je potem za drobiazgi. Pieniądze finalnie trafiają do potrzebujących i osób zatrudnionych w socjalpunktach, z których część to oczywiście właśnie ci, którzy wcześniej takiego wsparcia potrzebowali. Wszystko szlachetnie i po niemiecku przemyślane, po prostu miodzio, bo wszyscy są zadowoleni.
Teoretycznie.
Ponieważ zanim paka podjedzie po towar, zjawia się ekipa kontrolująca meblowe dary.
Tuż przed wyjazdem z Hesji otwieram drzwi trzem Turkom. Wyglądają jak gang Olsena w wydaniu bosforskim. Drobny i łysy kierownik na tle ubranych w podkoszulki mięśniaków. Jeden jest tak szeroki w barach, że z trudem przeciska się przez framugę. Za to uśmiech ma olśniewający.
Ekipa kręci się po mieszkaniu oglądając meble.
– Nasi klienci – tłumaczy Egon – Chociaż nie mają pieniędzy, są bardzo wybredni.
Wskazuje palcem na grafitową kanapę, za którą w IKEI daliśmy 600 euro. Wygodny, miękki i zadbany mebel stoi przy oknie na taras, piękna miejscówka, z której mamy widok na las.
– Pani popatrzy, tu materiał wypłowiał od słońca. – kręci głową – Nie… Tego nie weźmiemy, bo nikt nie kupi…
Zielony szezlong pasujący do barokowej tapety w wielkie kwiaty, mrocznej i rockowej (jak zawsze chciałam (klik)), tak nie przystaje do potrzeb klienteli socjalu, że Egon nawet się przy nim nie zatrzymuje. Za to okrągły stół na jednej nodze, ten sam, który trzy lata temu kupiłam właśnie u nich za jakieś 10 euro, owszem, wezmą.
I całą kuchnię.
Pod koniec wizyty mały kierownik siada na oparciu wzgardzonej kanapy i krzyżuje śniade ramiona:
– Pani z Polski?
Ooooo, proszę, jednak życie jest pełne niespodzianek. Będziemy rozmawiać o moim kraju?
– Z Polski – uśmiecham się, na co kwadratowy w pobliżu pokazuje zęby w odwzajemnionym geście przyjaźni. Ciemne oczy przyglądają mi się z zainteresowaniem, właściwie nie mnie, tylko moim łydkom.
– Wie pani, bo my się z żoną wybieramy tam do was, nad Morze Północne albo Wschodnie* na urlop. Może pani coś polecić?
Przez ostatnie trzy lata mieszkałam w Niemczech, nie w Polsce i pewnie to i owo mi się zapomniało, ale jeśli nie przegapiłam ważnych informacji w mediach, to Polska nadal leży wyłącznie nad Bałtykiem. Nie nad Morzem Północnym. Wyjaśniam to Egonowi. Macha ręką. Egal, bez różnicy. Za to na informację, że ceny nad Ostsee lepsze u nas niż w Niemczech, zadowolony klepie się po kolanach. To dokąd najlepiej?
Polecam Świnoujście i Kołobrzeg.
I booking.com
Kierownik notuje na kartce, a potem w akcie barteru podaje mi swój prywatny numer komórki. Gdybym miała trudności z dodzwonieniem się do firmy. Wie, co robi, bo w socjalu, który reprezentuje, maili nie czytają, telefony odbierają rzadko.
Żegnamy się serdecznie. Egon wychodzi pierwszy, za nim suną bokiem kwadraty w podkoszulkach. Biały uśmiech długo jeszcze wisi przyklejony w powietrzu zanim grzecznie, acz stanowczo zatrzaskuję drzwi.
Nie chcieliśmy pozbywać się wyłącznie kuchni i stołu.
Szukaliśmy rozwiązania problemu na wszystkie meble na raz, więc gang Olsena nie zawitał do nas po raz kolejny.
W końcu Mąż ląduje w firmie, która wywozi śmieci.
Jest! Bingo!
Wezmą nasze meble śmieci. Ileś tam euro za tonę. Ale nie, nie dla nas to euro. Dla nich. Za tonę śmieci płaci ten, kto wcześniej zapłacił za meble tysiące euro w sklepie.
Alleluja.
Podsumujmy:
Łącznie miesiąc starań, by bezmyślnie nie wyrzucać przedmiotów, które wcześniej kupiliśmy. Kupiliśmy je za pieniądze, które zarobiliśmy, pracując na to kolejne setki godzin. Ktoś, kto te meble wyprodukował, także spędził setki i tysiące godzin, zużywając materiały i energię, swoją i elektryczną. Wodę i tlen, i co tam jeszcze oferuje Matka Ziemia. Pozostawiliśmy w tym procesie ślad węglowy. Powstał przedmiot, który mógłby jeszcze spokojnie służyć innym przez wiele długich lat. I którego nikt nie chce. Nawet za darmo.
Więc poświęcimy kolejne godziny i sumy, by ostatecznie te przedmioty w bardzo dobrym stanie trafiły na śmietnik. Gdzie będą się rozkładać przez stulecia. Albo zostaną spalone, co też nie pozostanie bez wpływu na planetę.
Czy tylko ja widzę, że tu jest coś nie tak??
Tschüss!
A właściwie: pa!!
*die Ostsee: tak w Niemczech nazywany jest Bałtyk.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →