trudna ojczyzna*

sobota, 26.09.20/Niemcy

Franz Marc widziany oczami przyjaciela, Augusta Macka, rok 1910.

Być może August Macke (klik) okazałby się artystą niezwykle płodnym i stworzył jeszcze więcej dzieł w stylu, który wydawał się finalnym i okrzepłym w roku 1913. A może przeciwnie, w charakterystyczny dla siebie sposób poszukiwałby dalej, na kolejnych płótnach łącząc nowe nadchodzące trendy i spajając je w kolejną specyficzną dla siebie całość. A może to on kreowałby nowe środki wyrazu i szkoły, w których kolejne pokolenia malarzy odnajdywałyby coś wyjątkowego dla siebie, transformowały i niosły dalej w jeszcze innej formie? Może malarstwo XX i XXI wieku, jakie znamy dzisiaj, z udziałem Mackego wyglądałoby inaczej? Byłoby gdzie indziej?

Ale tego nie dowiemy się już nigdy. August Macke został powołany do wojska i zginął w pierwszych tygodniach wojny, dokładnie 26 września 1914 roku, w Szampanii. Miał 27 lat. 


Tragiczna śmierć przyjaciela wstrząsnęła innym niemieckim malarzem, rysownikiem i grafikiem, dziś uważanym za jednego z najważniejszych przedstawicieli niemieckiego ekspresjonizmu: Franzem Marckiem. Marc był m. in. współzałożycielem redakcji „Błękitnego Jeźdźca”; Augusta poznał w 1910 roku. Ta przyjaźń być może przekułaby się w niespotykany ferment twórczy, gdyby nie Gavrilo Princip i jego kule.  Książęce „to nic, to nic” wyszeptane z przerwanego gardła Franciszka Ferdynanda nie ochroniło Europy przed konfliktem, do którego pretekstu wypatrywano już od jakiegoś czasu. To, że wojna będzie, wiedzieli wszyscy. Ale kiedy, okazało się dopiero w Sarajewie. 

Zachwycają mnie i wzruszają zwierzęta Franza Marca. Przy uchwyceniu wszystkich proporcji są w jakiś sposób magiczne. Tu jeden z lisów, 1911 rok.  

Do wojska August i Franz zostali powołani mniej więcej w tym samym czasie i podobnie jak wielu innych intelektualistów wówczas uważali, że wojna  jest koniecznym zabiegiem higienicznym dla toczonej wewnętrznymi problemami Europy. Przeintelektualizowaną chirurgiczną wizję leczenia kontynentu zweryfikował koszmar realnego pola walki. Macke zdążył jeszcze wysłać parę listów do ukochanej żony, w których opisał frontowy dramat.  Franz, choć głęboko przeżył śmierć przyjaciela, miał w sobie jeszcze wówczas gotowość do dalszych poświęceń. Zmiana przyszła z czasem, choć w ostatecznym rozrachunku i tak za późno: na początku 1916 roku złożył pismo o zwolnienie ze służby wojskowej. Kilkanaście tygodni później, w marcu, poległ niedaleko Verdun.


O koszmarze 1. W. Ś. napisano i powiedziano wiele. Nakręcono także wiele filmów i seriali. Również o tym, jak wpłynęła na kolejne pokolenia Europejczyków, zawodową i społeczną emancypację kobiet, trawione lękami i leczone opium rzesze mężczyzn, które radziły sobie, jak umiały (i jak nie umiały) w powojennej rzeczywistości, która wcale nie okazała się wyleczona absurdalnym remedium, a może nawet miało się jej gorzej, czego zmęczone konfliktem strony nie chciały dostrzec.

Ja serdecznie Państwu polecam wizytę w muzeum pod Verdun. Sama znalazłam się tam mniej więcej rok temu, w drodze z Paryża do Frankfurtu, ale miejsce zrobiło na mnie takie wrażenie, że nie miałam siły pisać. Temat, łagodnie przesiany przez sito czasu, powrócił niedawno przy okazji pracy nad niemieckimi ekspresjonistami.

Okolica Verdun jest bardzo piękna, zwłaszcza jesienią, a pofałdowany, pokryty lasem teren nie pozostawia wiele miejsca wyobraźni – tak, walki tutaj musiały być piekielnie trudne. Potwierdzają to połacie żołnierskich mogił, ciągnące się po bezkres pola białych krzyży. W pachnącym liśćmi i wilgotną ziemią powietrzu nie słychać nawet głosów ptaków. Wielka cisza.

Muzeum jest warte odwiedzenia z kilku powodów. Powstało pod koniec lat 60-ych, ale niedawno (2013-2016) przeszło totalny lifting, dzięki czemu pomysł wystawowy jest świeży, efektownie łączy nowoczesną technologię z historią i od wejścia zakłada, że uczymy się wszyscy, zawsze i na różne sposoby. Na przykład na samym początku można wysłuchać zilustrowanej obrazami 5-minutowej historii 1 W. Ś. I dobrze, bo przecież nie wszyscy wiedzą, co się wydarzyło tych ponad 100 lat temu i dlaczego (jak udało się komukolwiek zebrać tę całość w 5 minut (geniusz!), nie wiem, ale dokonał swego). Dopiero po tej pigułce idzie się dalej.

Po drugie, wystawa jest zorganizowana tak, by móc się poczuć jak na polu walki. A zatem są miejsca, w których huk granatów i świst pocisków towarzyszy nam przez cały czas. Ziemia drży, słychać okrzyki rannych lub konających i rozkazy. Niesamowity chaos, którego stajemy się częścią i który oszałamia i pozbawia umiejętności logicznego myślenia. To wtedy zrozumiałam, dlaczego tych, którzy przeżyli, zmieniało się po kilkunastu dniach i przewoziło dalej od linii działań. Wracali po kilkunastu dniach, nieco odświeżeni. I znowu do walki. W to samo piekło.

I wreszcie po trzecie, ale najważniejsze: to muzeum nie gloryfikuje zwycięzców. Ono ubolewa nad wojną. Ono wskazuje, że nie ma żadnych wygranych.Tak naprawdę wszyscy są pokonani. Wszyscy są przegrani. Niektórzy po prostu niosą swój los dalej, opuszczając Verdun żywi – ale już zawsze będą naznaczeni.

Każdy z tematów tej muzealnej opowieści (mundury, uzbrojenie, komunikacja, militaria, korespondencja z frontu, higiena, szpital) został zrealizowany w taki sposób, by było widać i francuską, i niemiecką perspektywę. I choć nie trzeba być specjalistą od analiz, by zobaczyć, jak daleko lepiej przygotowani byli Niemcy (logistyka, transport, technologia), to również nie trzeba być znawcą batalistyki, by zrozumieć, jak niesamowicie zdeterminowani byli obrońcy. Za to listy do żon i dzieci, i po niemiecku, i po francusku, brzmią tak samo przejmująco. Niewyobrażalny strach, wielka tęsknota, jednakie nadzieje, podobne modlitwy. I Julien, i Helmut boją się tak samo. I obu ma wysłuchać ten sam Bóg, pod którego opiekę oddają mężów niemieckie i francuskie kobiety. Każdemu, paradoksalnie, życząc zwycięstwa. I szybkiego powrotu do domu.

Chciałabym jakoś ciepło i optymistycznie zamknąć dzisiejszą Opowieść. Ale niespecjalnie mi to wychodzi. Za oknem szare deszczowe chmury i zmierzch. Dokładnie jak rok temu pod Verdun.

Ech, gdybyśmy chociaż jako gatunek nauczyli się wyciągać wnioski…


Tschüss!



*tytuł jest nawiązaniem do tytułu książki Richarda Schrödera, Deutschland schwierig Vaterland (Niemcy, trudna ojczyzna).

Edit: dla zainteresowanych bezpośredni link do muzeum: www.  http://memorial-verdun.fr

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.