ach, takie buty

czwartek, 23 stycznia 2020/ 105 dzień życia w Niemczech

Siła w idiomach. To one pokazują, jak bardzo jako plemiona na tym samym kontynencie jesteśmy do siebie podobni. Frazeologia osadza nas wszystkich w tym samym kręgu kulturowym, gdzie mowa ciała i przedmioty codziennego użytku odsłaniają i nasze doświadczenia, i każdą naszą żenadę.

Ja sama od jakiegoś czasu chodzę w butach moich relokowanych klientów, ponieważ aktualnie na własne życzenie doświadczam relokacji. Szczęście, żem nie szewc, bo byłoby naprawdę trudno (u Niemców szewc jednak nie chodzi boso, tylko w bardzo kiepskim obuwiu: der Schuster trägt die schlechtesten Schuhe). Pewnie zdarza mi się być głupią jak but (po niemiecku głupota jest jak łęty fasoli, dumm wie Bohnenstroh), choć wolę to niż żeby mi słoma z butów wychodziła (po tej stronie Odry ktoś jest po prostu prowincjuszem, jemand ist ein richter Hinterwäldler, i idiom litościwie milczy o tym, co w butach). Staram się też, jak mogę, innym w życie nie wchodzić z butami, a już na pewno nikomu butów nie liżę (aj, tu po niemiecku tak niedyplomatycznie, że nie przytoczę – jest o tyłku, reszty domyślcie się sami, wątek z wazeliną jest słuszny). I w tym wszystkim, jak się zdenerwuję, to i palcem w bucie w jakiejś sprawie nie kiwnę (ale rzadko, przysięgam – a po niemiecku po prostu nie rusza się palcem, ani słowa o bucie: keinen Finger rühren).  Jak się pogniewam, to koniec, umarł w butach (czyli wszystko stracone, nun ist alles verloren) Czyli dziś o… życiu butach.

Aby zrozumieć obuwniczy fenomen, wybrałam się z familią do Muzeum Skóry w Offenbachu. To tam, jak szczegółowo informował pięknie wydrukowany katalog wystaw stałych i czasowych wszystkich muzeów w KulturRegion  FrankfurtRheinMain na lata 2019-2020, miałam obejrzeć wspaniałą kolekcję obuwia z całego świata, aus aller Welt, i z wszystkich epok, allen Epochen, w tym buty ze złota i wydrukowane, i jeszcze, ach, zapoznać się z kontekstami, w tym pytaniami stawianymi, jak za przeproszeniem, kroki, przez autorów wystawy: buty jako symbol, buty jako status, buty i moda, buty i polityka. 

Jednym słowem: cymesik, nie wystawa. Aż pozaginałam kartki w katalogu, żeby rzecz nie umknęła zawodnej pamięci. A że ten aspekt moda/odzież/buty/społeczeństwo kręcił mnie od zawsze (vide: wpis o Marii Antoninie i o szyku w Paryżu), przebierałam nogami ile sił, by jak najszybciej (w swoich zimowych butach) do muzeum dotrzeć i rzecz(y) zobaczyć.

Taaaaaaaaa….

No to już pewnie wiecie.

Zacznijmy od plusów:




(tu powyżej miały być te plusy 🙁 )

Teraz serio. Najciekawsza była regularna część stałej wystawy, po prostu poświęcona skórze. Albowiem z przyczyn po części historycznych, po części politycznych, a po części także geograficznych, to Offenbach*, a nie Frankfurt wygrał w XVIII wieku casting na przetwórstwo skór. Oczywiście fakt, że tak idealnie położony był nad rzeką, miał na to wszystko decydujący, nomen omen, wpływ.

I stała wystawa zaczyna się właśnie od próby rekonstrukcji, jak wyglądała taka manufaktura, w tym, jak ważna dla procesu garbowania skór była płynąca rzeka, do której spłukiwano silne i żrące środki służące do wyprawiania wyjściowego materiału. To nie przypadek, że ulice Garbary w europejskich miastach usytuowane są przy rzekach albo ich pierwotnych korytach (za to zadziwia, że tylko publiczne szalety dorobiły się sławy nieładnie pachnącego interesu. Wyprawiane skóry śmierdziały tak, że pierwsze francuskie perfumy powstały właśnie po to, by zabić poprodukcyjny smród na delikatnych jak płatki kwiatów rękawiczkach dla paryskiej arystokracji).

W części stałej znajduje się również niesamowity zbiór skór z równie szczegółowym opisem, z jakich zwierząt pochodzą i w co z czasem zostaną zmienione przez i dla człowieka. Każdą ze skór można wziąć do ręki (super pomysł!) – i zrozumieć (lub nie) zachwyt (lub obrzydzenie), jakie każdy z egzemplarzy mógł wywoływać. Te emocje są przynajmniej dwojakiego rodzaju. Juniorka wyszła z tej sali blada i zniesmaczona. Być może jest to znak nadchodzącej (trwającej?) rewolucji, w której my, Ziemianie, mówimy nie zabijaniu młodszych braci dla zaspokojenia własnych kaprysów. Ja byłam pod wrażeniem możliwości dotknięcia wyrobów, o których wcześniej tylko czytałam. Mąż nadrabiał zaległości w procesie otrzymywania materiałów naturalnych i sztucznych (tak, próbki futrzanych technologicznych faków też były do podotykania).

No a potem, no cóż, potem było rozczarowanie. Czyli dwie sale wypełnione butami. Tak po prostu. W szklanych gablotach pary butów tu i tam, tu sportowe, tam wyjściowe, z obcasikiem i bez obcasa, kultowe adidasy, obciachowe klapunie, czerwone lakierowane kozaki na monstrualnym obcasie (fetysz, ale tricky, bo w tych butach, jak informował przewodniczek, miał chodzić pan, nie pani, i fason miały taki, uwierzcie, że nawet nie chcę sobie wyobrażać, co można z osobą w takich bucikach wyprawiać – niezależnie od płci), szpileczki, i oczywiście damskie domowe pantofelki pin-up girl z fioletowym puszkiem. Żadnych kontekstów, żadnych – nawet domalowanych na ścianach, rzuconych z rzutnika, nalepionych w formie plakatu – żadnych przestrzennych informacji o kontekście, modzie, reszcie ubioru, czasie powstania. Wystawa jak sklep obuwniczy. Tyle, że nie przymierzysz 🙁

Aj, przepraszam, zapomniałabym – jako uzupełnienie – wydrukowane na ksero informatory w dwóch językach (dzięki ci, kimkolwiek jesteś, pomysłodawco wydruku wersji anglojęzycznej, chlubny wyjątku od muzealnej niemieckiej reguły!), które wyłącznie słowem opowiadały historię buta cudną i zawiłą jak historia ludzkości. Smaczki z obcasikiem. Włochate historyjki o lakierowanych sznurowanych kozaczkach. O azjatyckich pierwowzorach  flip-flopów. Erotycznych wycięciach klasycznych szpilek w latach osiemdziesiątych. Współczesnych technologicznych cudach produkcji bez udziału człowieka.

– Jezu, jaka nuda – zawodziła Juniorka – chodźmy już.

A dodajmy, że Juniorka jest znaną w rodzinie miłośniczką (i kolekcjonerką) butów.

Wystawę, która – jak doszłam do wniosku – miała głównie ćwiczyć wyobraźnię zwiedzających, ratowała sala kinowa i krótkie, kilkuminutowe projekcje filmów o dzisiejszych firmach parających się przetworem skór w Hesji. I tu, bingo!, okazało się, że temat jest super ciekawy i to z kilku przyczyn.

Po pierwsze większość tych firm to niewielkie przedsiębiorstwa o charakterze rodzinnym. Czyli ojciec i syn, i brat, i córka brata, a może jeszcze żona i stryjenka, i świekra stryjenki, wszyscy razem trwają przy marce, którą zwykle kilka dekad wcześniej z mozołem wprowadził na rynek szanowny antenat.  Rzeczony przodek często jeszcze siedzi przy maszynie lub przy stole z modelami. Ma pewne ręce o zniszczonych palcach, a sposób, w jaki dotyka skóry i noża jest jedyny w swoim rodzaju (coś między czułością i bezwzględnością). Oczu nie mogłam oderwać, tyle wątków obudziły we mnie te obrazy. Niewielkie społeczności. Ludzie latami wykonujący niemal identyczne ruchy. Firma jak fatum, jak los, zszyta z członkami rodziny, czy tego chcą, czy nie. Wielki  dramat, jeśli nie chcą.

Po drugie, przełożenie wielkiej światowej fashion na lokalną modę uliczną w zachodnich Niemczech. Wzory powielane z ostrożnością, z próbą wyczucia, czy dany model się przyjmie na frankfurckich i offenbaskich ulicach, czy nie. To nie Dior i nie Chanel, gdzie kosmiczny model okaże się wyłącznie stylową ekstrawagancją. To firmowe być albo nie być, a w przypadku takiego modelu biznesowego, to także być lub nie być dla całej rodziny i jej pracowników, którzy z czasem sami stają się jak rodzina.

Po trzecie,  nadchodzi nowe i jak sobie te manufakturowe firmy z tym nowym radzą (jak sobie radzą w Polsce, to trochę wiem). I olśnienie: jasne, że sobie radzą, jak u Stuhra, trochę lepiej lub trochę gorzej,  nowe pokolenia wnoszą świeżą krew, a z nią kierunkowe wykształcenie, wirtualne kanały sprzedaży, look dostosowany do czasów. Tylko sposób dotykania skóry – ten sam jak pięćdziesiąt lat wcześniej.

Jeszcze w ciemności kinowej sali notuję niektóre nazwy niemieckich lokalnych marek i sprawdzam w domu. Globalna przestrzeń internetów wyłapuje podane nazwy – jest naprawdę nieźle, i to zarówno w wyborze, jak i dizajnie. Tylko jedna marka zmiata mnie z fotela swoimi cenami, ale może Was nie zmiecie. Sami popatrzcie:  Picard (1928!) i dla kontrastu młoda, choć z tradycjami po papie: Tsatsas.

Czyli jednak się czegoś nowego dowiedziałam – i dlatego chciałabym jakoś pozytywnie ten raport zakończyć. Szukam w głowie i znaleźć nie mogę, w sukurs przychodzi literatura i Bruno Jasieński.  Jego „But w butonierce” naprawdę mógłby być kolejnym eksponatem z działu wystawy, który umknął offenbaskim  kuratorom: but w literaturze.

Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach,
Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad.
Idę młody, genialny, trzymam ręce w kieszeniach,
Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak świat
(…)

Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce.

Same nogi mnie niosą gdzieś – i po co mi, gdzie?

Idę młody, genialny, niosę BUT W BUTONIERCE,

Tym co za mną nie zdążą echopowiem: – Adieu! –


Tschüss!


*jedna z legend o pochodzeniu nazwy miasta Offenbach wiąże się m. in. z brodem, który miał w tym miejscu tworzyć Men. Ten bród miał zimą nie zamarzać, czyli pozostawał w jakiś sposób stale otwarty/dostępny: niem. Offener Bach → OffenBach, Otwarty Potok → OffenBach (za: Wikipedia).


Edit: w czasie spacerowania po wystawie dostrzegłam w paru miejscach gruby, pięknie wydany, kolorowy album poświęcony temu wydarzeniu. Mnóstwo zdjęć plus komentarze. Tak mi się coś wydaje, że mnóstwo energii (i pieniędzy) poszło w ten element, a potem niestety, nie wystarczyło już na nic innego oprócz sklepowych półek z butami. Schade, szkoda… 

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.