art deco

04.03.2021

Jak twierdzą podręczniki, niemieckie art deco narodziło się w Monachium wraz z czasopismem „Jugend” w 1896 roku.* Choć było częścią światowego trendu nazywanego dzisiaj modernizmem, dzieliło z nim wyłącznie zamiłowanie do prostych, klasycyzujących form i linii, i idei łączenia wysokiej estetyki z użytkiem. Nawet technologiczna możliwość powielania produkcji bladła przy elitarności związanej z wysoką klasą materiałów: kości słoniowej, szlachetnych metali i macicy perłowej. W praktyce art deco proponowało rozwiązania pojedyncze i ekskluzywne, ewentualnie niewielkie, za to wypieszczone serie kryształów, porcelany i mebli.

Europejską ekskluzywność art deco, czyli piękna, na które stać było wyłącznie wybranych, zmiażdżyła 2. Wojna Światowa. Niczego mi proszę pana tak nie żal jak porcelany – pisał Miłosz. Tam kędy przeszły tanki świat zmienił się nie do poznania. Na przykład wiele fenomenalnych czeskich manufaktur sławnych ze swych szklanych i porcelanowych wyrobów art deco po prostu przestało istnieć, a pracujący w nich artyści i rzemieślnicy rozpierzchli się po świecie (jeśli mieli sporo szczęścia. Bo jak nie mieli, to trafiali na kurhany (to też Miłosz)).

Inaczej rzecz się miała w Ameryce. Art deco przepłynęło ocean i z rozmachem weszło na salony. Dosłownie i w przenośni. Ziszczał się amerykański sen: do dziś w Stanach można podziwiać wieżowce budowane w tym stylu i imponujące wnętrza. W związku z bogaceniem się społeczeństwa i falą kopiowania, następowała pauperyzacja art deco. Zaczęło trafiać pod strzechy, czyli na amerykańskie przedmieścia. Aby tak się jednak stało, styl musiał przejść swoistą metamorfozę obtaniania: zamiany szlachetnych metali w aluminium i bakelit, a skór z prawdziwych w sztuczne. To już oczywiście nie było  t o art deco . Ale kto (nie)bogatemu zabroni. Tańsza kopia zadomowiła się na dobre po drugiej stronie oceanu i jeszcze w latach 50-ych panowała na amerykańskich osiedlach klasy średniej.

Art deco po amerykańsku i z rozmachem: Chrysler Tower w Nowym Jorku

Wracamy do Monachium. W roku 1985 Helmut Baurecht założył markę kosmetyczną ARTDECO. Jak do dziś głosi firmowe credo, ARTDECO miało oferować najlepszą jakość w dostępnej cenie, czyli bardzo po niemiecku: luksus, na który (teoretycznie) stać każdą z nas. Z tą dostępnością trzeba jednak uważać – marka od nieco ponad piętnastu lat pozycjonuje się jako premium. A jak coś jest premium, to nie jest tanie, i podobnie jest w tym przypadku.

Wydaje się, że ARTDECO było pionierem w rozwiązaniach, które dzisiaj są na porządku dziennym, w tym w systemie kasetkowych cieni do oczu, które można kompletować sobie indywidualnie i przechowywać w osobno kupionym, niezmiennie eleganckim puzderku. Po dziś dzień wielkim hitem jest artdecowska baza na powieki – finansowo do przełknięcia, absolutnie niezawodna i nie do zastąpienia inną (w tym przedziale cenowym). O minerałach recenzentki piszą w samych superlatywach (sprawdziłam-polecam!), podobnie jak o pisakowym korektorze pod oczy i już klasyku: camouflage crème

Legendarne puzderko ARTDECO z mojej prywatnej kolekcji (to pod spodem to czarno-złoty szal stylizowany na szalone lata 20-te 😉 ).

Logo marki, wypisane złotymi kapitalikami na czarnych matowych etui kartoników idealnie nawiązuje do minimalistycznej, pozbawionej trójwymiarowości estetyki sprzed wieku. I zasadniczo ARTDECO do dzisiaj wierne jest tej stylistyce. Wyjątkiem są urocze limitowanki dopasowane grafiką do wybranych okazji. Ta, którą firma chwali się teraz, przypomina nam o radosnej i roześmianej wiośnie, pachnącej kwiatami i przeglądającej się w rozsłonecznionym niebie. Bo może jeszcze nie wiecie, może zapomnieliście, ale owszem, oprócz nadchodzącej trzeciej fali wirusa, zbliża się też do nas jedna z najpiękniejszych pór roku. Wiosna.

Sami popatrzcie – feel this bloom obsession by ARTDECO: https://youtu.be/lMS71-0Jp9c

Może i infantylne te kwiatki, ale ja już od życia nie chcę niczego innego. Słońca, powietrza i trochę zieleni. I żebym mogła się tym wszystkim cieszyć bez maski.


Tschuss!



* Niektórzy z badaczy stoją na stanowisku, że art deco to sukcesor rozbuchanej, ale dążącej już w stronę użytkowości secesji i tzw. Wiener Werkschtätte. A Wiener Werkschtätte, pod kierownictwem Josefa Hoffmanna i Kolomana Mosera, miało pełnymi garściami czerpać z idei niemieckich kolonii artystów, w tym Mathildenhöhe, czyli zgrupowania w Darmstadt (pisałam o tym tutaj).

Ważne:
1. We wpisie użyłam fragmentów „Piosenki o porcelanie” Czesława Miłosza. Ten wiersz zachwyca mnie odkąd przeczytałam go po raz pierwszy, wieeeeele lat temu. Tu znajdziecie całość: https://www.milosz.pl/przeczytaj/poezja/26/piosenka-o-porcelanie

2. Pragnę podkreślić, że nie czerpię żadnych korzyści z pisania o firmie ARTDECO. Po prostu, podobnie jak w innych wpisach (np. tutu) przedstawiam Czytelnikom niemieckie marki, których pochodzenie być może było niejasne (a zachwyt jakością jest z Wami do dziś).

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.