co zabiorę ze sobą do Polski

19.03.2022

Do rozstania z Hesją pozostało jeszcze kilka miesięcy, a ja już odczuwam zespół charakterystycznego pobudzenia związany z wyprowadzką. Jednym z objawów jest modny dzisiaj decluttering. Otwieram szeroko drzwi szaf i wysuwam szuflady. Bacznym okiem przyglądam się zawartości. Co by tu wyrzucić?

Stara prawda, że przeprowadzki są cudowną okazją do wielkich porządków, objawiła mi się już kilkakrotnie w życiu i teraz ponownie wyczekuję momentu, w którym pozbędę się kolejnych niepotrzebnych przedmiotów. To nie to, żeby ich było wiele. Bliski jest mi minimalizm, nauczyłam się kontrolować zakupy i czerpię wielką radość z niezagraconej przestrzeni, którą podczas sprzątania ogarniam sama lub z pomocą rodziny. Jednak przedmioty narastają, przyklejają się, wykorzystują każdą chwilę mojej nieuwagi lub łut nadziei na ich wykorzystanie kiedyś lub później. I zostają na wiele długich tygodni, bo najczęściej owo później nie nadchodzi nigdy.

I właśnie w takim nastroju ostatecznego pożegnania zaczęłam przeglądać stare niemieckie czasopisma, które urosły w pokaźny stosik do wykorzystania kiedyś. I spośród tych szpargałów dosłownie wysypały się ulotki i foldery z naszych pierwszych, jeszcze wczesnokowidowych wycieczek po okolicy. Z pewnym wzruszeniem brałam każdą broszurkę do ręki. Opisane skrupulatnie, poznaczone strzałkami, wykrzyknikami i nazwiskami, stawały się przecież potem częścią bloga, a z czasem – książki (klik). Ależ nas tu wtedy wszystko intrygowało! Ale byliśmy przejęci! Każda taka podróż była jak odkrywanie nowego świata – i liczyła się całość: ludzie, nastroje, klimat, nasze oczekiwania, nasze polsko-niemieckie konfrontacje, nasze wnioski.

Z czasem – a już na pewno dziś, po niemal trzech latach od przeprowadzki – nowość straciła na świeżości i stała się codziennością. I – zdarza się – także codziennością nużącą, zwłaszcza gdy to, co było kiedyś odmienną perspektywą  albo zabawnym zaskoczeniem (choćby takim, że stereotypy mają jednak pewien związek z rzeczywistością), dzisiaj w najlepszym razie kwitujemy wzruszeniem ramion („jasne, to tu normalne”), a w najgorszym odczuwamy frustrację pomieszaną z irytacją (rzadko, ale bywa).

Przypomina to historię jak w dowcipie o pługu śnieżnym i domku w Karkonoszach. Przykłady można mnożyć. A to pieczywo regularnie wyprzedane do godziny 14.30., a to niemożność zapłacenia kartą w knajpie, a to restrykcje antykowidowe silniejsze niż w Polsce, przestrzegane ortodoksyjnie, a przecież (niemal) równie nieskuteczne.

Ale są i takie momenty, na myśl o których błyszczą mi oczy i które pozostaną ze mną na zawsze.
Wśród nich moje pierwsze spotkanie z Frankfurtem.

Na pół roku przed przeprowadzką, w styczniu 2019 roku, wybraliśmy się z Mężem do Hesji. Chcieliśmy pooglądać mieszkania, odwiedzić kilka urzędów, Mąż miał zaplanowane kolejne spotkanie w nowej firmie. Jechaliśmy samochodem z Poznania przez wiele długich godzin, pogoda była iście zimowa – od Lipska sypał gęsty śnieg, wlekliśmy się 50 kilometrów na godzinę i podróż wydawała się nie mieć końca. Ale za Erfurtem wszystko się uspokoiło, ogarnęła nas wieczorna ciemność Lasu Turyńskiego pozbawiona śnieżnej ćmy i znowu mknęliśmy do przodu. I właśnie z takiej granatowej czerni, tuż przed północą, wyłonił się przed nami Frankfurt w swojej najpiękniejszej odsłonie. I wyglądał tak:

Oniemiałam.

Ja, city girl od zawsze, kochająca miasta, rozumiejąca miasta, odnajdująca się w miastach, wyczuwająca ich melodię, ich nieustanny szmer, ich rytm, patrzyłam z zachwytem.

Manhattan był moim pierwszym skojarzeniem, zresztą nie tylko moim, bo już wkrótce miałam się dowiedzieć, że tak właśnie nazywana jest ta zjawiskowa część aglomeracji: Mainhattan. Czyli gra słów, trochę Main, Menu, i trochę Ameryki.
– Łaaaał – wyjęczałam – łaaaał… Pracować tam to musi być ale super…

I dzisiaj, kiedy sobie o tym myślę siedząc wśród starych notatek na podłodze niemieckiego mieszkania, to najbardziej niesamowite wydaje mi się to, że tak, właśnie tam pracuję 😊 . Dokładnie w sercu Mainhattanu, w szkole językowej, do której dojeżdżam wybrzeżem rzeki obsadzonym platanami, przed oczami mając górujące nad miastem ultranowoczesne wieżowce i odrobinę niżej kościoły i parki miasta. Wszystko odbite w spokojnym Menie, jasnoszarym w promieniach słońca lub grafitowym, migoczącym od nocnych iluminacji.

Magia.

I ten obraz zabiorę ze sobą do Polski.


Tschüss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

4 komentarze

  1. Hejka Aga,
    odpowiedź na Twoje pytanie jest złożona i pewnie kiedyś odpowiem na nie szerzej. Obawiam się, że słowo „kusi” nie pasuje do aktualnego geopolitycznego kontekstu. Na razie odsyłam do wpisu: https://opowiescirelokowanej.pl/co-dalej/
    Pozdrawiam ciepło,
    Karolina

  2. No cóż, nie wiem, czy będą, raczej nie sądzę. Blog jest częścią „Projektu Niemcy” i zakładam, że skończy się wraz z moim powrotem do Polski. Jego nieodłączną częścią (i wspomnieniem) będzie „Lorelei czeka” (więc warto kupić, póki cena bez zmian) 🙂
    Przede mną nowe wyzwania, nowe pomysły. Coś się kończy, coś się zaczyna. Jak zwykle. Pozdrawiam!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.