interview: epilog

poniedziałek, 16.03.2020/151 dzień życia w Niemczech

Tu (klik) pisałam o tym, jak postanowiłam spełniać swoje marzenia i jak to wyglądało w praktyce na frankfurckiej ziemi. Czas na ostatnią odsłonę.  Orkiestra tusz.
(zanim przeczytacie dalej, kliknijcie na wpis tutaj (klik). To na tego maila Herr Hotel odpowiedział poniżej. Nawet, powiedziałabym, szybciusieńko. Takimi oto słowy:

Sehr geehrte Frau Filipiak,
czyli po naszemu: Szanowna Pani,

Bardzo dziękuję za Pani wiadomość i proszę o wybaczenie, że tak długo kazałem Pani czekać.
Ach, niestety, Herr Brodacz jest chory i nie zdołaliśmy wymienić się informacjami.
Co bezsprzecznie nastąpi, gdy tylko Herr Brodacz wróci do pracy.
Najpóźniej w połowie nadchodzącego tygodnia wrócę do Pani ze zwrotką.
W związku z powyższym uprzejmie Panią proszę o jeszcze odrobinę cierpliwości.

Ach, nie wyobrażacie sobie nawet jaki z tego niemieckiego piękny język. Frazy biegną tu własnym porządkiem, orzeczenia płynnie przeskakują z końca zdań na początek i odwrotnie, każdy rodzajnik ma znaczenie i własny przypadek, a dopełniacz z biernikiem są jak karni żołnierze ustawiani w szeregu przez dyktatorskie przyimki. Bez względu na treść zdania brzmią dobrze. Zupełnie jak w dyplomacji.

Po pierwsze nie uwierzyłam, że Herr Hotel odezwie się ponownie. A to, że odezwie się w terminie, który wskazał, w ogóle nie wchodziło w grę. W końcu już raz mnie wystawił.

Po drugie, trzecie i czwarte:
Jak to, Brodacz nie zdołał nic o mnie powiedzieć?
Obalony gorączką nie wyjąkał, jak wspaniałym byłam doświadczeniem?
Nie ozdrowiał od samego obcowania z moją skromną osobą?

No, hmmm, wygląda na to, że jednak nie.
Nie 
i nie.

Czyli przyszło mi zmierzyć się z porażką doświadczeniem.

Postawiłam zatem przysłowiowy krzyżyk na sprawie, na mailu i na menedżerze. Nie ten, to inny. Mój świat jest pełen możliwości, a przynajmniej tak go postrzegam. Widocznie nie było nam pisane.

Tak minęło kilka dni.  Aż niespodziewanie wydarzył się dziw: Herr Hotel wysłał do mnie kolejnego maila i to w terminie, który sam wcześniej wyznaczył.
I na tym, niestety, cuda się skończyły. Mail brzmiał mniej więcej tak:

Sehr geehrte Frau Filipiak,
(czyli po naszemu: Szanowna Pani)

jak wspaniale, że aplikowała Pani do naszej marki.

Z uwagi na wielość (ładne słówko: Vielzahl, mieliśmy ostatnio na niemieckim) zgłoszeń, nie było nam lekko z finalnym wyborem. Niestety, nie możemy Pani dzisiaj oferować stanowiska, o którym Pani marzy, ponieważ właśnie przekazaliśmy je komuś innemu.

Ubolewamy, że nie  możemy Pani przekazać pozytywnych wieści i pozostajemy z nadzieją na Pani zrozumienie. Decyzja była trudna i oparta wyłącznie na procesie rekrutacji. Proszę nie traktować tej odpowiedzi w kategoriach osobistych lub braku wymaganych kwalifikacji.

Dziękujemy za zaufanie do nas jako Pani potencjalnego zawodowego partnera na przyszłość.

Z poważaniem, w razie pytań służę czasem
i inne temu podobne banały.

Ach, gdyby to był papier, zmięłabym i wrzuciła kulkę do śmieci. Ale nie był.

Jak to jest, że odpowiedź odmowna tak często jest w liczbie mnogiej? Pisałam do pana per Herr Hotel, jednej osoby, a odpowiedział mi w pluralisie jak królowa: „my”: my ubolewamy, my dziękujemy i my pozdrawiamy. W jakiś nieznany innym sposób zwielokrotnił w międzyczasie swoje ziemskie wcielenie czy co? 

Tak mi ten mail w oczy świecił, że wyłączyłam komputer.
Nie to nie.
Nie ten, to inny.
Jasne.

Ale i tak miło nie było.

Mijały dni.
Tuż po karnawale do Europy zawitało naprawdę nowe i naprawdę niebezpieczne.
Międzynarodowy tłum gości przestał być atrakcją i biznesem, a stał się źródłem zagrożenia.

Dziś myślę: jak dobrze, że nie jadę codziennie kolejką, by przez osiem godzin pięć dni w tygodniu obsługiwać ludzi z całego świata. Stukam sobie w domu w klawiaturę, dzwonię, gdy trzeba, maile piszę – w czasach zarazy home office  okazał się zwycięzcą.  
Powinnam chyba znowu napisać maila do hotelu.

Gdybym to zrobiła, brzmiałby tak:

Sehr Geehrte Herr Hotel,
Szanowny Panie,

Serdecznie Panu dziękuję za poświęcony mi czas i nieprzyjęcie mojej osoby do Pana Zespołu.

Ostatnimi czasy błogosławię każdy dzień, w którym nie zrywam się rano, by zatłoczonym esbahnem sunąć do Pana via pełne nowo przyjezdnych przystanki lotniska i licznych międzynarodowych instytucji finansowych.

Proszę uważać i na siebie, i na Brodacza.

To ciężki czas.

W moim kraju mówią, że dzisiejsza sytuacja jest dla branży turystycznej jak cios w brzuch. Ja myślę, że to taki cios, po którym długo nie można złapać oddechu. Gdy lęk związany ze światową chorobą opuści decydentów, może się okazać, że konieczne są cięcia.

I wówczas

ktoś może ubolewać, że nie będzie miał dla Pana dobrych wieści.

Decyzja będzie zapewne niełatwa i oparta na racjonalnych przesłankach.

Proszę jej jednak nie traktować w kategoriach osobistych lub braku wymaganych kwalifikacji.

I jeszcze: dziękujemy za Pana zaufanie do nas jako zawodowego partnera na przyszłość.

 
Tschuss!

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.