poniedziałek, 08.06.2020/235 dzień życia w Niemczech
Dzisiaj, kiedy budzik Męża zadzwonił o 5 rano, a potem spaliśmy jeszcze kilka godzin, czyli zadzwonił zupełnie bez sensu, powinnam była przewidzieć, że to nie będzie normalny dzień.
I nie był.
Ale wtedy jeszcze nie myślałam nic, chłód poduszki, za oknem poranny jazgot świergot ptaków, przewróciłam się na drugą stronę i dalej próbowałam spać. I wówczas – charakterystyczny ciasny skręt w dole brzucha – Juniorka Starsza! Matura! Polski, polski dzisiaj!
I już było po spaniu.
A dalej było tak:
nagle zrobiło się upalnie i – zupełnie inaczej niż zwykle – postanowiłam wziąć prysznic przed południem. Mąż pracował u siebie, to znaczy u mnie, przy biurku (praca z domu, wiadomo, pandemia, to home office, więc ja na kanapie, Mąż przy
m o i m biurku), a Juniorka Młodsza za moment miała rozpocząć swoją szkolną telekonferencję, tym razem niemiecki z Herr Fletem.
A zatem biorę ten prysznic, jest po prostu bosko, na koniec olejek, a jak jest olejek, to (wiadomix) nie nakładamy potem najpiękniejszych szatek, tylko te domowe (bo i tak się potłuszczą). Domowe dzisiaj to szary dres, szary sweter i flanelowa bluzka. Może mało elegancko, ale praktycznie. Mokre włosy związałam na czubku głowy. Lico lśni (od olejku). I okulary. Bo soczewki dopiero potem. I taka praktyczna usłyszałam dzwonek do drzwi.
– Kto to? – krzyczy na cały głos Mąż, ale nie do domofonu, tylko do mnie i do Juniorki.
– Nie wiem – odkrzykuje Juniorka, ja też nie wiem, od czasów pandemii żyjemy tu jak Robinsonowie, na naszej polskiej wyspie pojawia się czasem DHL z książkami, ale tym razem nikt nic nie zamawiał, no to kto dzwoni?
(My to sobie tak rozkminiamy, a domofonu nadal nikt nie odbiera. Ten fakt – z uwagi na lokalizację mieszkania i logistykę wpuszczania gości – ma znaczenie.*)
Wreszcie Mąż przy słuchawce:
– Hallo?
– Dzień dobry, Herr Filipiak! – szwargocze jakiś głos i po sekundzie Mąż otwiera panu drzwi na dole. Jeszcze kilka minut i gość będzie u nas na piętrze.
– Pies do łazienki! – krzyczę z góry, szamocąc się z ostatnim mokrym kosmykiem – Do łazienki!
(z niewiadomych przyczyn wszyscy tutejsi usługodawcy domowi boją się mojego polskiego psa. Tymczasem sunia uważa, że każdy z wchodzących to po prostu ten sam drapacz po brzuchu, ale w innej postaci. Po głęboko niskich szczeknięciach sunie zatem w lansadach w kierunku gości i ląduje podwoziem do góry. Polscy specjaliści zwykle lądują koło niej, kucają, klękają, jaki cudny piesek, piesunio, no śliczna jesteś, to czym się mam zająć? dobry pies, grzeczny pies, a wie pani, też mam takiego… i tu już jesteśmy przyjaciółmi, pijemy kawę, zlecenie nie zając, nie ucieknie, jeszcze tylko dwa łyki i dwa słowa, i wszystko będzie zrobione, no widzi pani, ale z nas psiarze…
Po tej stronie Odry gardłowe powitanie suni mrozi specjalistów już w drzwiach. Nie ma mowy o drapaniu po brzuchu, kawce i psich historiach. A ponieważ wytłumaczenie zwierzowi, że Ordnung muss sein, idzie z oporem, pies trafia na moment do łazienki lub do pokoju Juniorki. Z czasem zasypia albo już bez większych nadziei spokojnie wita się z przybyłym.)
Tym razem Mąż jest tak zestresowany, że nie słyszy moich okrzyków. Pies ląduje na naszym wielkim tarasie (i jest to sytuacja nadzwyczajna, zwykle tak nie robimy).
A w drzwiach pojawia się wielki ubrany na czarno mężczyzna z rozczulająco niebieską maseczką na twarzy.
– Guten Tag, Guten Tag! – witamy się, choć może być też rabusiem i mordercą, niby maseczka zasłania tylko usta i nos, ale jakoś oczu też nie widać.
Wielki zamaseczkowany wyciąga komputer. Pies szczeka. Ja schodzę na dół, taka cudna jak w opisie. Rozciągnięty dres. Flanelówka. Dresiara z Polski. Okulary parują mi od mokrych włosów i zjeżdżają po naolejkowanym nosie. Jest dramatycznie. Istnieje nadzieja, że nie będzie (bo chyba już nie może być) gorzej. Ale nie. Jak twierdzą znawcy, zawsze może być gorzej. No to jest.
– Trzeba zamontować detektory dymu – mówi Maseczka – tu mam zlecenie.
Pies szczeka.
– Hmm – mówi Mąż, który uważa, że najpierw trzeba zebrać wszystkie dane i może to trwać dowolnie długo, czas jest przecież pojęciem względnym – ale my tu mieliśmy kilka kontroli i wszystko było OK. Nikt nie wymagał dodatkowych detektorów.
– Ach – mówi Maseczka i wskazuje na ekran laptopa – ale ja mam tu Auftrag, zlecenie, trzeba zamontować.
No tak, on ma Auftrag, sprawa jest prosta.
Nie dla Męża. Zbieramy dane. Pies szczeka.
– A właściciel, Her Besitzer, o tym wie?
Maseczka ponownie wskazuje na komputer:
– Tu jest Auftrag, zlecenie…
Taaa, ale to już wiemy. Wtrącam się, dresiara z Polski, o siwych odrostach (szlag tę pandemię):
– Wie pan – mówię Maseczce – rozumiemy, że ma pan ten Auftrag, ale czy właściciel o tym wie? Czy on wyraził zgodę? Kto stoi za tym pana Auftragiem?
Maseczka nie wie, czy właściciel wie. Bo Auftrag wystawiła jego firma. Czyli zlecenie jest wewnętrzne.
Mąż zadaje pytanie, które w każdym kraju jest ważne:
– Hmm, a kto za to zapłaci?
Maseczka nie wie. Mąż nie wie. Ja też nie wiem. Ale czy wie właściciel mieszkania?
Pies przez chwilę nie szczeka.
Dzwonimy do właściciela. Wygląda na to, że on też jest zaskoczony. Ale wyraża zgodę.
Maseczka wyskakuje z mieszkania i leci po coś. Pewnie po narzędzia. Mąż trzyma drzwi. Światło dnia wdziera się do mieszkania podobnie jak głos naszego psa, który znowu szczeka.
– Mąż, co robisz? – pytam, bo wiem, ile kosztuje godzina pracy specjalisty IT na poziomie menedżerskim.
– Czekam na tego pana – mówi Mąż. – Bo nie wiem, jak wejdzie.
Ledwo ostatnie słowo opada w głuchej ciszy mojego zdziwienia, gdy odzywa się kolejny dzwonek do drzwi. Ach, któż to, któż to tym razem?
Mąż otwiera szerzej. Słabowity głos starszej pani. Jest bardzo chora, mieszka pod nami i to, czego naprawdę w swoim stanie potrzebuje najmniej, to hałas naszego psa na balkonie.
Mąż zgina się w pół. Jego pełne współczucia Enstchuldigung, przepraszam, kładzie się dywanem przed stopami sąsiadki z dołu, która po roku właśnie bezbłędnie wybrała moment, w którym udało się nas skarcić (pies zwykle nie szczeka na balkonie; nasz pies prawie w ogóle nie szczeka).
Na to wchodzi Maseczka ze skrzynką narzędzi.
Pies z tarasu ląduje w pokoju Juniorki. I tam szczeka.
Mąż zabiera psa do lasu na spacer. Maseczka wchodzi do kuchni, żeby pies mógł wyjść (żadnego drapania po brzuszku, sorry, nadzieja suni mija z każdym krokiem do drzwi wyjściowych).
Maseczka montuje detektory.
Nie chce kawy.
Ćwiczę z Maseczką mój niemiecki. Nawet na zakupach ciężko z taką maseczką, a pan tu te detektory…
Tak, ciężko się pracuje w tych maseczkach.
Ale wiadomo, nigdy nic nie wiadomo.
Różni ludzie.
Różni ludzie w różnych mieszkaniach.
Fertig, gotowe.
Nie muszę nic nigdzie podpisywać.
Maseczka wychodzi.
Mąż wchodzi.
Pies znowu ląduje u Juniorki.
Miss dresów i mokra włoszka otwieram z rozmachem drzwi do Juniorki i krzyczę na psa:
– Brzydal! Kto tak szczekał?!!!
– Und das ist meine Mutti, a to jest moja mama – mówi spokojnie Juniorka do kamerki, po drugiej stronie ekranu Herr Flet i cała klasa machają mi na powitanie.
… a jak Wam minął dzień?
Tschuss!
*o tym, jak zorganizowane jest wpuszczanie wchodzących do naszego domu pisałam tu.
Foto: Pixabay.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →
Zwykły dzień, ale niezwykły. Fajny tekst.
Nie zrozumieli… I ciekawe czy to lepiej czy jednak nie..????? 🙂
Cieszę się, że tekst się spodobał 🙂 Sama nie wiem, co lepsze… Za to wiem, co gorsze: wolałabym się taka „cudna” innym publicznie nie pokazywać 🙂 tak po babsku 🙂 Są rzeczy, których się już nigdy nie odzobaczy… Pozdrawiam!