miłośnik róż

03.06.2022

Franz Carl Spitzweg, Miłośnik róż (1847/50)

Czerwiec i lipiec to heski triumf róż. Kwitną wszędzie i pachną, a im bardziej na zachód, tym ten zapach potężniejszy. Pąki, w zależności od odmiany, rozchylają się wcześniej lub później, w efekcie całe ulice i parki przez wiele długich tygodni wypełnia różana woń i kakofonia kolorów. Pamiętam, kiedy trzy lata temu doświadczyłam tego po raz pierwszy. Zdziwienie i oszołomienie, i wielka radość, bo róża ma w sobie piękno, które mnie obezwładnia. I tak co roku o tej porze wędruję sobie po ulicach miast i miasteczek regionu nieustannie wtykając nos w upojne płatki. Dzięki temu już wiem, jak pachną żółte mięsiste róże pnące się po murze sąsiada i że zupełnie innym zapachem wabi do siebie pszczoły i motyle dzika róża, którą na skraju lasu codziennie mijam na spacerze z psem.
I właśnie przez ten nos wetknięty, za przeproszeniem, w różane sprawy, tak mnie zafascynował obraz Carla Spiztwega zatytułowany „Miłośnik róż” (choć po bliższym przyjrzeniu się płótnu sami zobaczycie, że doprawdy nie o róże tu chodzi. A przynajmniej nie tyko o róże 😉 ). Zapraszam. 

Franz Carl Spitzweg wcale nie miał być malarzem. Urodzony w 1808 roku w zamożnej mieszczańskiej rodzinie, miał zostać farmaceutą i od drogi tej przezorny papa Franciszka, Simon Spitzweg, z powodzeniem handlujący przyprawami, nie widział odstępstwa. Podobnie jak dla ścieżek wytyczonych dla pozostałych synów, a Simon miał ich jak w baśni, dokładnie trzech. A zatem jednemu zaplanowano karierę lekarza, drugiemu przedsiębiorcy, a trzeciemu, Franzowi Carlowi właśnie – farmaceuty. Przyszły aptekarz rozpoczął studia zgodnie z życzeniem ojca i ukończył je z wyróżnieniem, choć już po śmierci rodzica. Podczas pierwszej pracy – w aptece „Pod Lwami” zetknął się z artystami. I – jak się zapewne domyślacie – to by było na tyle z życzenia ojca, który pozostawił synowi przecież także spadek. Dzięki temu legatowi mógł młody Spitzweg dalej żyć bez konieczności wyrzeczenia się malarskiej pasji.

I chociaż jako malarz był samoukiem, zdobyte farmaceutyczne wykształcenie, w tym przede wszystkim znajomość chemii, pozwoliło mu tak mieszać farby, by tworzyć niesamowite i niespotykane u innych kolory. Na przykład Spitzwegowe niebo ma do dziś wyjątkową barwę jasnego, święcącego błękitu, po której od razu można odgadnąć autora.

Franz Carl Spitzweg, Na strychu (1848)

Zanim artysta przerzucił się na poważniejsze pejzaże, sporo jego prac wyglądało właśnie tak jak powyższe. Kameralne i skupione na szczególe, a w zasadzie na opowiadanej mikrohistorii. A w tej historii mieszczanie i mieszczanki, ich mały bourjois świat wypełniony skrzętną krzątaniną skupioną wokół domowych czynności. Słabości, miłości, figle i romanse, codzienne smutki, spokojne pasje. I mnóstwo roślin, które Franz Carl znał i rozpoznawał, z których mieszanki potrafił tworzyć dokładnie tak samo skutecznie jak te z farb. Na przykład w czasie jednej z poświęconych mu wystaw w 2010 roku (sława spłynęła późno i niestety dopiero pośmiertnie), zrekonstruowano jego legendarną herbatę z pięciu ziół. Na obrazie poniżej znajdują się aż cztery z nich: lawenda, mięta pieprzowa, rozmaryn i tymianek (do pełnego składu brakuje goździków, ale te przecież sprowadzano zza dalekich mórz, więc wszystko się zgadza).

Franz Carl Spitzweg, Przyjaciel kwiatów (1855/60)

Świat scenek rodzajowych przedstawianych na obrazach Spitzwega historycy po dekadach nazwą biedermeierem, od fikcyjnej postaci Gottlieba Biedermeiera stworzonej na łamach satyrycznego pisma „Fliegende Blätter”, do którego wysyłał zresztą swoje rysunki i sam Spitzweg.
Biedermeier, początkowo konotowany negatywnie, z czasem okrzepł do neutralnej definicji drobnomieszczańskiej kultury domowej i podkreślania znaczenia sfery prywatnej (to wtedy powstaje salon jako główny pokój dzienny skupiający życie rodziny oraz pierwsze ubranka dziecięce nie będące prostą kopią ubrań dorosłych). Ale w swej istocie biedermeier był także społeczną obroną przeciw polityce Metternicha, austriackiego dyplomaty, który po upadku Napoleona w żelaznym uścisku dusił jakiekolwiek europejskie ruchy liberalne i narodowościowe aż do Wiosny Ludów. To mroczny czas dla Niemiec, Austrii i Skandynawii: cenzura na wszystko, policyjne kontrole, donosicielstwo w małej i dużej skali. Idylliczne obrazki Spitzwega ze swoimi kwiatkami i balkonikami wydają się ucieczką od otaczającej rzeczywistości i na tym poziomie można by zakończyć ich interpretację, gdyby nie ich wyraźne elementy satyryczne. I tym warto się przyjrzeć – bo w każdym, ale to w każdym obrazku opowiedziana zostaje pewna obyczajowa historia, a my możemy stać z boku i próbować zgadnąć, jaki będzie jej finał.

I tak, gdy przyjrzymy się scenie z „Na strychu”, zobaczymy jegomościa podlewającego pnące się po dachu róże. Ale wystarczy rzucić okiem głębiej, by zobaczyć, że nie róże są w centrum zainteresowania tego pana, a atrakcyjna służąca, którą w ten sposób, w gęstwie miejskiej zabudowy, najłatwiej mu podglądać.
Z kolei przyjaciel kwiatów na płótnie pod tym samym tytułem tak zajęty jest dbaniem o własny ogródek, że nie dostrzega, co wyprawia sąsiad zza płotu. A ten kradnie nie tylko całusa piękności z zalotnie uniesioną do góry sukienką– skądś przecież ma róże, które trzyma w dłoni – i one wyglądają dokładnie jak te z krzewu, z taką troską pielęgnowanego przez gospodarza… Taaaa, jak widać trawa u sąsiada jest bardziej zielona od stuleci – kwiaty piękniejsze, a buziaki słodsze.

Wreszcie przywołany na wstępie miłośnik róż, który owszem, jak ja, zanurza nos w płatki różanego kwiatu, ale wpatrzcie się proszę uważniej, co tak naprawdę intryguje naszego miłośnika pięknych woni… Czy aby na pewno róże? Nie, panie i panowie, w głębi płótna, niemal niewidoczni, spleceni w uścisku kochankowie na ławce w ogrodzie… Oto, czym naprawdę cieszy oczy nasz samotnik w ciemnym fraku – żaden miłośnik róż a zwykły podglądacz!
Przy czym krzak róż ma tu, jak to w sztuce bywa, znaczenie podwójne, bo róża nawiązuje w swej symbolice do zmysłowości cielesnej miłości właśnie.
I do krótkotrwałości ludzkiego żywota, otoczonego zgryzotami jak kolcami.
Nad tym wszystkim jaśnieje, jak pobłażliwy uśmiech, wyjątkowe niebo Franza Carla, charakterystycznie świetlisty błękit.

Tschüss!

PS: Jak widać, moja fascynacja różami trwa… 😊 . Napisałam już o nich całkiem sporo, w tym i o tych zwykłych (klik), i o kamiennych, i o tych w perfumach (klik). Są też w książce: klik.

Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.

Zamów książkę →

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.