wtorek, 21 stycznia 2020/ 103 dzień życia w Niemczech
Cała zabawa z różnicami kulturowymi polega na tym, że ujawniają się one w chwilach najmniej spodziewanych. Przecież, gdyby nasz kulturowy podróżny, świadomy wszystkiego, nie wychylał nosa ze swej zony komfortu, wyłącznie popijając kawkę i ze stoickim spokojem obserwując zachodzące procesy, byłoby o wiele nudniej prościej. I nikt nigdy nie potrzebowałby armii konsultantów relokacji. No i nie byłoby zaskoczeń. Tych większych i tych malutkich. Dzisiaj o zaskoczeniach, a w zasadzie o jednym, ale znaczącym.
Czyli – jeszcze raz- wybaczcie, o moim kursie niemieckiego. Jak już pisałam wcześniej, kurs jest blisko i w optymalnej cenie, a jednym z kluczowych czynników wpływających na jej poziom jest dofinansowanie przez niemieckie państwo, które mnie tu gości. Osoby bezrobotne, które swój brak pracy odpowiednio udokumentują, mogą jeszcze ten obniżony koszt wyrównać do zera, przynosząc opłacony rachunek do lokalnego pośredniaka i tenże pośredniak (czyli ponownie państwo niemieckie z pieniędzy niemieckich podatników) zapłaci za kurs w 100%.
Ta konstrukcja nie jest pozbawiona sensu. W praktyce, aby dostać tu pracę, należy wykazać się znajomością niemieckiego na poziomie przynajmniej B2. Z mojego doświadczenia osoby z niemieckim na poziomach poniżej w zasadzie nie są rozpatrywane jako kandydaci na stanowiska wymagające wyższego wykształcenia lub w sektorze usług.
A zatem, państwo goszczące, przyzwyczajone do wielu imigrantów, oferuje kurs dofinansowany, żeby ułatwić tę naukę, a tym samym, finalne zatrudnienie. I naukę, i integrację, bo tej drugiej nie będzie bez pierwszej (to efekt lekcji, którą odrobiło państwo niemieckie po masowej imigracji Turków w latach siedemdziesiątych. O tym szczegółowo kiedy indziej).
Jest jeszcze czynnik psychologiczny, który mówi, że jak zapłacisz, to bardziej cenisz. Bardziej dbasz. I bardziej się starasz. To dlatego kurs nie jest wprost i zupełnie bezpłatny – nawet ci, którzy z czasem zrefundują go do zera, na pierwszym etapie muszą za niego wyłożyć własne pieniądze.
Wszystko fajnie, powiecie, ale na czym zatem polega to zadziwienie?
Zadziwienie, moje osobiste zadziwienie, narastało powolutku, a swą kulminację osiągnęło pod koniec kursu, czyli w czasie podsumowujących egzaminów. Po pierwsze, nagle okazało się, że Punktualität, punktualność, ma znaczenie. Wiadomo, że to grzeczność królów (Ludwik XVIII), nie wszystkim jednak jest dane zasmakować tej cnoty, tym samym zdarzało się, że chłodne spojrzenie prowadzącej zmrażało spóźniającego się nieszczęśnika, by wreszcie, jeśli przypadek zmieniał się w standard, wybrzmieć, że tak, owszem, punktualność jest również brana pod uwagę przy decyzji o przejściu z jednego kursu na kolejny, bardziej zaawansowany.
Chyba wówczas zbaraniałam po raz pierwszy. No hello, pomyślałam, zaraz, zaraz, nie mam kłopotów z punktualnością, ale jakoś mi ta terminowość w żaden sposób nie pasuje do umiejętności merytorycznych decydujących o przechodzeniu do kolejnej klasy. To znaczy, owszem, dawno temu w szkole podstawowej, kiedy spóźnialstwo wiązało się z oceną z zachowania, która, obniżona dramatycznie, mogła zaprzepaścić naukową przyszłość niefrasobliwca. Ale dziś? Tu i teraz? Gdy na sali sami stateczni/dojrzali/poważni uczestnicy, teoretycznie odpowiedzialni za swój i innych czas i naukę?
A potem zaraz przyszło drugie hello, czyli przepraszam, kapitalistyczne ja płacę, ja wymagam. To znaczy, że co? Że ktoś inny niż ja sama będzie decydował o tym, czy mogę brać udział (=płacić za) w kolejnym kursie???
Niemożliwe, powiedziałam sobie.
Jasne, nauczyciel może służyć uprzejmą podpowiedzią czy oceną moich postępów, może też wyrazić żal, że nie odrabiam prac domowych, ale chyba nie będzie decydował, czy mogę przejść do następnej klasy!!!
Nic bardziej mylnego.
Oczywiście, że będzie decydował.
Naturalnie, że on, a któżby inny.
I jeszcze zrobi dwa testy.
A potem ciało pedagogiczne uda się na naradę.
I następnie, na oczach całej sali (bo chyba nie pomyśleliście, że w jakimś odosobnieniu, intymnie czy poufnie) opowie każdemu z kursantów, jak źle poszedł mu/jej ten Pröfung, egzamin, zamacha wynikami wszystkich pozostałych osób i wreszcie opowie, jak niezabawne były te błędy (teatralnym szeptem, który też usłyszą wszyscy).*
A potem zapadnie decyzja. Szczupłe grono szczęśliwców zaczyna za miesiąc B2. Grupa nieszczęśliwców nie, a już na pewno nie w tej szkole.
Ach, zapytacie, no i cóż z tego? Po prostu ci inni nie idą na B2. Mogą sobie powtórzyć B1 albo B1 plus. Albo poszukać gdzie indziej. Całe pole możliwości.
No właśnie. Niby tak. Ale jak nie wiadomo, o co chodzi, to … w sumie wiadomo. O pieniądze.
Czyli:
część tych niezakwalifikowanych dalej osób to osoby, które dostały totalną refundację na aktualny kurs. Czytaj: państwo niemieckie (= niemieccy podatnicy) zapłaciło za nauczyciela, klasę, książki i czas, w tym czas pracy urzędników, którzy teraz ze zmarszczonym czołem być może będą zadawać niezręczne i krępujące pytania: jak to, Frau X? Nie przeszła pani do następnej klasy? Ale dlaczego, Herr Y? Niewystarczająco się pan przykładał? Wolał pan „The Crown” oglądać zamiast zakuwać niemieckie idiomy? Na Weinachtsmarkt chodzić, czas i pieniądze niemieckich podatników trwonić, beztrosko nie robiąc wymaganych Űbungen, ćwiczeń? I Hausaufgaben? (tak, brak zadań domowych też może Cię wykluczyć, Czytelniku, z kolejnego kursu)
I co dalej? Kto zapłaci za powtarzanie zajęć? Kto zapłaci ponownie za udział osoby, która już raz okazała się złą inwestycją? Uczniem niezbyt zaangażowanym? Niezbyt zdeterminowanym? A może nawet … leniwym? – myśli państwo niemieckie, w którym od Bismarcka szkolnictwo ma swoje zasady i się ich trzyma. Podobnie jak skarb państwa, który każde Euro trzy razy w palcach obróci zanim je wyda.
Mogłabym tu naturalnie – jak adwokat diabła – wrzucić jeszcze parę aspektów. Na przykład, że zwykle wśród podatników, których pieniędzy tak strzegą lokalni urzędnicy, są też pracujący mężowie i żony bohaterów tej opowieści. Że część z kursantów to osoby opodatkowane w Niemczech. I że wszyscy jesteśmy dorośli, w tym z różnych krajów, a zatem zasady przechodzenia z klasy do klasy powinny być tłustym drukiem i na czerwono podane na każdym formularzu zgłoszenia na kurs (ach, jak szaleć to szaleć, może nawet w językach innych niż niemiecki).
Chyba że za jedynie słuszną przyjmiemy perspektywę, którą onegdaj wygłosiła Pułkownikowa przy okazji omawiania definicji Europy Centralnej i Wschodniej, a którą podważyłam ja (bo była baaardzo zachodnioeuropejska):
– Karolina, jesteśmy w Niemczech, na kursie niemieckiego. A zatem perspektywa jest niemiecka. Punkt. Kropka.
No to punkt i kropka.
Sami rozumiecie. Niemiecka perspektywa.
Tschuss!
*Rodacy! W Niemczech jakby nigdy nie było RODO, a raczej wygląda na to, że RODO sobie, a Niemcy sobie, chyba że w moim rodzimym kraju jesteśmy, jak to się u nas dość często zdarza, świętsi od papieża także w definiowaniu i przestrzeganiu RODO. Kto chce zobaczyć, jak nie obowiązuje RODO, zapraszam do Dojczlandii.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →