środa, 28.10.2020/Niemcy
„Pasażer do Frankfurtu” Agaty Christie był pierwszą książką, którą zabrałam do Niemiec na czas przeprowadzki. Kluczem był oczywiście Frankfurt w tytule, w końcu miałam mieszkać pod tym miastem. Autorka też zacna, a zatem wybór nie budził wątpliwości. Tymczasem, jak w klasycznym kryminale (którym zresztą „Pasażer” nie jest), podejrzany okazał się zupełnie kimś innym. W dodatku odpowiedź na pytanie, czy to na pewno najlepsza lektura na pobyt w Niemczech, nie jest jednoznaczna. Oto dlaczego.
Uwaga, to może być spoiler!
Political fiction?
„Pasażer” został wydany w roku 1970. Osiemdziesięcioletnia Christie, już wówczas otoczona światową literacką sławą i z tytułem najlepiej sprzedającej się autorki wszechczasów, popełniła opowieść opartą na współczesnym sobie świecie szarpanym konfliktami. Jak sama wspomina we wstępie (niezwykle cennym i praktycznym memento dla potencjalnych pisarzy), inspiracją były dla niej wydarzenia z całego globu opisywane przez media. A w latach poprzedzających wydanie książki dzieje się dużo: trwa wojna w Wietnamie, a razem z nią kontestujące przemoc flower-power i hippisi. Jak hippisi to i wątek narkotykowy, czyli nasilona produkacja i dystrybucja środków odurzających oraz permisywizm (= niech każdy robi, co chce, byleby swym działaniem nie ranił innych). Na dokładkę w przestrzeni publicznej wirują niedopowiedzenia związane z faszyzmem rzekomo odradzającym się w Ameryce Południowej, głównie dzięki przerzuceniu do niej nazistowskich przywódców uciekających w ten sposób przed powojenną sprawiedliwością. Przedstawione w powieści rządy państw Starego Kontynentu nie radzą sobie ze zmasowanymi ruchami społecznymi, które reprezentuje nie kto inny, a sam
młody Zygfryd.
No właśnie, i tu zaczyna się trochę śmiesznie, a trochę strasznie, czyli autorskie wyobrażenie o faszyzującej organizacji, z centrum dowodzenia w (oczywiście, bo gdzie indziej) malowniczej Bawarii, której naturalne i trudno dostępne piękno (zamki w górach) kontrastuje z fizyczną i moralną brzydotą skrytej za Zygfrydem i kierującej nim z drugiego planu, nieprzyzwoicie wręcz bogatej współinicjatorki światowego spisku. Opisy salutujących niebieskookich i blondwłosych młodzieńców tak bezpośrednio odwołują się do stereotypów übermenscha, że są aż czytelniczo bolesne w swej infantylności i uproszczeniu, i dla mnie klasyfikują rzecz w kategorii pastiszu (obawiam się jednak, że nie takie były intencje autorki).
Ponadto młodzi bogowie (czy tylko ja wychwyciłam erotyczne podteksty?) śpiewają czysto i jasno, ich doskonałe mocne męskie głosy niosą się w krystalicznym powietrzu niemieckich Alp, i w ten sposób zamyka się klamra nawiązująca do
„Pierścienia Nibelunga” Richarda Wagnera.
Młody Zygfryd to jedna z głównych postaci opery, której ładunek emocjonalny i interpretacja mitu o Nibelungach (stanowiąca zresztą sprawną kontaminację kilku lokalnych podań) tworzyły przez wieki niemiecki etos narodowy. To także jeden z symboli tego, z czym kojarzymy niemiecką kulturę. Problem w tym, że głębsza analiza mitu Zygfryda, czyli średniowiecznej historii konfliktu dwóch rodów, które z żelazną (żelazna to w tym przypadku bardzo dobre słowo jest, bo mówi i o nieustępliwości, i o narzędziach) konsekwencją wycina się w pień, obnaża jego twórczą niemoc. Pomimo kilku nośnych haseł wykorzystywanych przez faszyzm (w tym Göringa porównującego sytuację niemieckich żołnierzy pod Stalingradem do walki toczonej w hali Etzela) i jego przeciwników (operacja „Walkiria”), ten mit symbolizuje raczej niemiecką przegraną (= heroiczna zagłada) i nieudolność tworzenia trwałych konstrukcji społecznych. Saga o Nibelungach to, owszem, opowieść o niemieckiej odwadze i sile, ale przede wszystkim o nieumiejętności wybaczenia, o zdradach i o zemście. Nad bohaterami ciąży fatum: nawet jeśli błyska im myśl, by przerwać wirujące koło konsekwencji i rezultatów, giną, zanim zdążą je zatrzymać (to zresztą jedna z przyczyn, dla których współczesne Niemcy nie sięgają po symbolikę Nibelungów mówiąc o narodowej przyszłości*).
U Christie to właśnie przy Wagnerze spotykają się po raz drugi główny bohater „Pasażera” i
piękna nieznajoma.
Kobieta-szpieg budziła emocje od czasów powieści płaszcza i szpady i tak jest do dziś, stąd niegasnące powodzenie takich kreacji m. in. w serii Bondów. Piękno i tajemnica, wiecznotrwały przepis na wykorzystywanie uwodzenie męskich serc (i głów, i portfeli, i… dopisz według uznania), literacko (wydawałoby się) wyeksploatowany, przywołuje i mistrzyni kryminału. Renata alias Mary Ann alias Daphne (smaczek: jedno z jej nazwisk brzmi bardzo znajomo dla polskiego czytelnika) jest oczywiście i urodziwa, i odważna, i inteligentna, co budzi w głównym bohaterze uczucia przewidywalne już od pierwszej sceny, czyli akcji na frankfurckim lotnisku (uważny obserwator odnotuje znamienny wątek właśnie z płaszczem). Kończy się niemal dosłownym i żyli długo i szczęśliwie, aż rozczarowująco na tle walczącego feminizmu i staników płonących na stosach w roku 1968 (czyli na dwa lata przed wydaniem „Pasażera”).** Na szczęście powieść (i świat) ratuje
ciotka Matylda.
Ach, nie wyobrażacie sobie nawet, jak ja dziękuję autorce za tę przemiłą starszą panią, energiczną i raczącą swym wartkim monologiem czytelnika i współbohaterów. Ciotka Matylda jest życiowa i prawdziwa, zna wszystkich i wie o wszystkim, ludzki nośnik deus ex machina, dzięki któremu bohaterowie ostatecznie podążają w kierunku rozwiązania światowego kryzysu. Wcześniejsze wątpliwości etyczne rozwiewa wiatr historii, nestor brytyjskiej dyplomacji ginie, ale jego ofiara nie pójdzie na marne, a zła kobieta zostanie ukarana, choć o tym, za co, dowiadujemy się dopiero w finale. Trochę dziwne, trochę niespodziewane, trochę jak niezamierzony twist autorki, która właśnie przypomniała sobie, że skoro sporo miejsca poświęciła jakiejś postaci na początku, to chyba warto ją przywrócić na deser.
Dla kogo?
Gdybym miała pozostać przy frazeologii towarzyszącej podróżom, powiedziałabym, że „Pasażer do Frankfurtu” okazał się jazdą bez trzymanki, a ja sama pasażerem na gapę. Niby wiedziałam, w którym kierunku jadę, ale sama podróż i cel okazały się zdumiewająco różne od zakładanych. Aby inni na pewno trafili dokładnie tam, dokąd zmierzają, polecam „Pasażera” przede wszystkim:
a) Christielubnym,
b) poszukiwaczom niemieckich tropów w literaturze światowej (niepozbawionym poczucia humoru i dystansu),
c) antropologom kultury.
Tschuss!
*Socjologicznie problemem jest to, że współczesne Niemcy w ogóle nie sięgają po żadne mity – dziś uznaje się, że tych mitów nie mają i że wpływa to (na przykład i w dużym skrócie) na niemiecki konserwatyzm, przez to z kolei na m. in. brak otwartości na nowoczesne technologie (IT) i możliwość (a raczej jej brak) płacenia kartą w bardzo wielu miejscach (tak, wiem, że brzmi to przynajmniej nieprawdopodobnie, ale nie ja to wymyśliłam ;-). I rzeczywiście, z tymi kartami to tutaj problem jest).
**Jedną z najpiękniejszych literackich realizacji portretu kobiety o wielu twarzach (albo wielu kobiet o jednej twarzy) w życiu mężczyzny znalazłam w powieści Mario Vargas Llosy „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”. Wciągające, mocne i wzruszające do łez. Polecam! (bo, jak wiadomo, grzeczne już byłyśmy. A jak skończycie „Szelmostwa…” to sięgnijcie po „Raj tuż za rogiem” tego samego autora, zbeletryzowaną opowieść o jednej z pierwszych sufrażystek w historii Europy. Warto przeczytać, żeby zrozumieć, jak w praktyce dwieście lat temu wyglądała walka o równe prawa kobiet. I dlaczego nie było innego wyjścia).
Ponadto:
Dla tych, którzy przy okazji chcieliby sobie przypomnieć Wagnera – fragment z młodym Zygfrydem wsłuchującym się w śpiew ptaków: https://www.youtube.com/watch?v=YkgYDuCmECw .
Więcej o niemieckich mitach znajdziesz tutaj, a recenzje innych książek o Niemczech tutaj i tutaj.
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →