20.11.2021
Trzeba przyznać, że moje pierwsze spotkanie z tą artystką miało pewien posmak taniej sensacji. Mianowicie jest w platanowym gaiku na Mathildenhöhe taki pomnik, nieco z boku, i trzeba się mu mocno przyjrzeć, żeby dojrzeć, co przedstawia. A przedstawia on leżącą kobietę, lekko uniesioną na łokciach, i malutkie dziecko. I można by oczywiście pomyśleć, że to całkiem idylliczne ujęcie macierzyństwa (jeśli nie zaniepokoi nas pewien tragizm ujęty w napięciu ciała przedstawianej postaci), o ile nie doczyta się tytułu.
A ten tytuł to „Umierająca matka i dziecko”, czyli jak u Hitchcocka, dalej może być już tylko mroczniej, zwłaszcza gdy się poszpera tu i ówdzie i dowie, że pomnik jest kopią pomnika nagrobnego Pauli Modersohn-Becker, autorstwa zaprzyjaźnionego z nią Bernharda Hoetgera. Hoetger był rzeźbiarzem, malarzem i architektem, i ekspresjonistą jak ona, ponoć wyrzucającym sobie po nagłej śmierci malarki, że talentu Pauli, długo poszukującej swej artystycznej formy, nie dostrzegł czy też nie wypromował odpowiednio wcześniej.
Musiał podobny żal wezbrać i w samej Pauli, której po wielu latach udało się wreszcie zajść w ciążę i z trudem urodzić córeczkę. Wyczerpana porodem, w przedłużającym się połogu, w pierwszym dniu, gdy pozwolono jej wstać z łóżka, dostała zatoru i zmarła. Mąż zanotował ostatnie słowa nieco ponad trzydziestoletniej artystki: Co za szkoda!
To pragnienie macierzyństwa, ale i spokojna i dojrzała artystyczna perspektywa, nie infantylizująca i nie dająca się ponieść społecznym utyskiwaniom na przykład na wioskową nędzę najmłodszych (w czym gustowała Kathy Köllwitz (klik)*), jest widoczna we wszystkich licznych pracach artystki poświęconych dzieciom. To silne pociągnięcia pędzlem, portrety intensywnie kolorowe i o prostej mocnej kresce konturów.
Prace wykonane na kilka lat przed śmiercią stanowią wielki powrót malarski do martwej natury. Obrazy są cudownie intensywne. O barwach, których dobór i zastosowanie zachwycał Otto Modersohna, również malarza, najpierw nauczyciela, a następnie męża Pauli.
Męża i nie-męża, a w zasadzie prawie nie-męża. Z jednej strony małżeństwo (z wielkiej miłości!) dało malarce finansową wolność i uwolniło od niechcianej zawodowej przyszłości guwernantki. Z drugiej okazało się klatką. Po latach prób godzenia prowadzenia domu z malarską pasją Paula coraz częściej jeździ do Paryża, gdzie godzinami przesiaduje w muzeach i brata się z artystyczną cyganerią. Jest koniec XIX wieku, stolica Francji jest mekką dla takich jak ona. Niewielkie atelier, które wyposaża za bezcen, życie na koszt męża (a wcześniej z niewielkiej emeryturki po zapobiegliwych krewnych) pozwala jej rozwijać talent i kształcić się u najlepszych. To wtedy gotowa jest przyznać, że pragnie rozwodu – woli żyć samotnie i wyłącznie tworzyć – choćby to życie było bardzo skromne. Jak dramatycznie nędzna mogłaby być jej przyszłość, uświadamiają Pauli przyjaciele. To wtedy wyjeżdża z Francji i wraca, jak to się pięknie mówi, na łono rodziny. Poza pięknem sformułowania pozostaje Pauli gorzki smak braku niezależności i ekonomiczny przymus (być może osłodzony nieco uczuciem, które, jak się wydaje, łączyło małżonków do samego końca).
Minęło wiele lat nauki i praktyki zanim artystka zrozumiała, że jest w swym sposobie przedstawiania świata wyjątkowa – i niemal jedyna, zwłaszcza wśród kobiet. Po miażdżącej krytyce, z którą spotkały się jej prace na samym początku twórczości, przez całe życie unikała publiczności i ekspresyjnie zamalowane płótna pokazywała wybranym nielicznym, najczęściej blisko zaprzyjaźnionym. A ci nieliczni pozostawali pod niezmiennym wrażeniem i kameralnie promowali ją dalej (lub wspierali finansowo).
W swych poszukiwaniach sięgnęła po środki wyrazu nieznane wcześniej w kobiecym świecie sztuki. Jako pierwsza stworzyła pełnopostaciowe akty, które były zarazem jej autoportretami**. Ta śmiałość autoanalizy (również obyczajowa) korespondowała z przenikliwością obserwacji otaczającego świata. I zarazem nie umniejszała zachwytu nad życiem opisywanym w intymnych dziennikach. Treść tych dzienników, upór w poszukiwaniu artystycznej formy i przedwczesna śmierć przyczyniły się do stworzenia ckliwej etykiety, przez pryzmat której przez jakiś czas postrzegano spuściznę artystki. Dziś, gdy jej prace przyćmiewają dzieła męża, a ich przełomowy charakter stawia Paulę w szeregu prekursorów ekspresjonizmu*** obok Muncha i Gauguina, świat z coraz większym zainteresowaniem przygląda się obrazom pani Modersohn.
Jak w przypadku wszystkich tych, których dni wypełniły się dramatycznie wcześniej, nasuwa się pytanie, co by było, gdyby przeznaczenie dało Pauli jednak więcej czasu. Próbę odpowiedzi podjął mąż (1932 r.) : „Nie można sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby żyła dłużej. W ciągu ostatnich kilku miesięcy marzyła o Włoszech, których nigdy nie widziała, aktach na łonie natury, wielkopostaciowych obrazach. Można się tylko domyślać, co jeszcze dałaby światu”.
Tschüss!
*panie studiowały w tej samej szkole w Berlinie, Kathy oczywiście odpowiednio wcześniej. O Kathy Köllwitz przeczytasz tutaj (klik).
**osobiście dostrzegam jakiś wspólny pierwiastek łączący autoportrety Pauli Modersohn-Becker z Fridą Kahlo, ale po namyśle dochodzę do wniosku, że nie chodzi o styl, a o to przenikliwe stawianie samej siebie w centrum malarskiej, autorskiej analizy.
***ekspresjonizm jako pełnoprawny kierunek artystyczny rozwinął się na pocz. XX wieku właśnie w Niemczech. O jego innych przedstawicielach pisałam tutaj (Emil Nolde – klik) i tutaj (Macke – klik).
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →