czwartek, 10 grudnia 2020/Niemcy
Co roku przed Gwiazdką wybieram klucz, według którego będę obdarowywać bliskich prezentami. Zwykle ten klucz oddaje mój świąteczny nastrój, czasem aktualne zainteresowania. Wspólnym mianownikiem bywają renifery, bywają książki, zdarzają się też szeroko rozumiane zapachy. W tym roku rolę Mikołaja powierzyłam Weinachtsmanowi, czyli wszystkie upominki miały być z Niemiec. I tak wróciła do mnie Jil Sander, marka, która od dnia powstania wyprzedzała swój czas, a dzisiaj, pomimo licznych giełdowych zawirowań, nadal symbolizuje klasykę i jakość. Czyli bardzo po niemiecku. Zapraszam.
Jeśli wyguglacie sobie Jil Sander (do czego zachęcam, możecie też kliknąć po prostu w ten link), zobaczycie panią mocno po siedemdziesiątce, o skandynawskiej urodzie i regularnych rysach twarzy. Biorąc pod uwagę niebywałe możliwości Internetu, będziecie zapewne zdziwieni, jak niewiele pojawi się zdjęć, na których widać projektantkę. To nie przypadek. Sławna Jil, podobnie jak Angela Merkel (klik) relaksująca się w wolnym czasie pracami w ogrodzie, niezwykle konsekwentnie strzeże swojej prywatności. Dopiero staranna lektura historii brandu połączona z analizą wywiadów pozwala wyjaśnić pozornie nagłe zwroty w jej życiu, w tym spektakularne odejścia i legendarne come-backi.
Jil, a właściwie Heidemarie, kilkakrotnie bowiem znikała z oczu prasy i giełdowych raportów i nigdy się z tego nie tłumaczyła. No, może poza powściągliwym: z przyczyn osobistych. Dopiero upływający czas nazywał po imieniu owe powody, najczęściej pożegnania z ludźmi zawsze albo bliskimi, albo ważnymi: w roku 2009 z mamą, a w 2014 roku z wieloletnią partnerką. W trwającej ponad pięć dekad karierze projektantki zdarzały się również rozstania biznesowe. Te jednak, dyktowane niezgodnością wizji (charakterów?) osób na kierowniczych stanowiskach, stanowiły logiczne i nierzadko stosowane wyjścia z sytuacji i jako takie podawane były do publicznej wiadomości.
Fotografie pani Sanders z ostatniego okresu (równie nieliczne jak inne) mogłyby służyć za jej firmowe credo: mniej znaczy więcej. Granat i czerń ubrań przełamywana bielą koszul, zegarek zamiast biżuterii, wygodne buty, niegniotące się garniturowe spodnie już z daleka zdradzające wysoką jakość materiałów. Żadnych falbanek, żadnych kobiecych fiu fiu, effortless chic, jak napisano w tytule jednego z niezliczonych artykułów na jej temat. Effortless znaczy bez wysiłku, lekko, i tak mają się czuć kobiety noszące ubrania pani Sander; kobiety pracujące, dla których jej styl ma być wygodnym uniformem sprzyjającym osiąganiu zawodowych sukcesów. Komfortem i elegancją niewymagającymi namysłu, gdy sięga się do szafy i planuje spotkanie. Minimalistycznym zaprzeczeniem gorsetów oczekiwań i stereotypów krępujących dotąd kobiece ciała.
Ten pomysł na niepoświęcanie ubraniom zbyt wiele uwagi okazał się przełomowy w jej karierze. W roku 1976 zaprezentowała fashion, którą można było swobodnie łączyć nie tylko z elementami oryginalnej kolekcji, ale i z innymi ubraniami*. To, co dziś wydaje się standardem, w owym czasie było nowością absolutną, która otworzyła młodej marce drzwi do świata wielkiej mody. Zanim jednak to się stało, Sander zadebiutowała kilkoma pomysłami wartymi odnotowania.
Jednym z jej pierwszych planów (a panowały wówczas cudowne lata 70-te) była strategia produkowania masowych ilości ubrań poza Europą i wysokiego marżowania podczas sprzedaży na Starym Kontynencie. Brzmi znajomo? Świat nie był jednak jeszcze przygotowany na takie rozwiązanie i właścicielka zmieniła strategię. Postanowiła szyć niewielkie ilości, za to z bardzo luksusowych materiałów (te pozostają znakiem rozpoznawczym marki do dziś; sama Sander nazywana bywa ”Królową Kaszmiru”). I wreszcie, ciekawostka, zaczęła od falstartu. Swoje minimalistyczne kreacje pokazała na przełomie lat 70- i 80-ych. Czyli jakieś dziesięć lat za wcześnie, bo – jeśli pamiętacie (a niektórzy – jeśli o tym czytaliście) – lata osiemdziesiąte były czasem bufiastych rękawów, watowanych ramion marynarek, ostrych brokatowych makijaży, seksi skórzanych spódnic i rajstop we wzorki. W modzie damskiej oczywiście. Dopiero lata dziewięćdziesiąte przyniosły, na fali z wyróżniającym się Kleinem i jego androgynicznymi modelkami, minimalizm w formie faworyzowanej przez Sanders. Z patykowatą kobiecością Kate Moss i wizualną międzypłciowością Lindy Evangelisty (obie występowały w kreacjach Sander). Jakoś trzeba było do tego czasu przetrwać. To wtedy Jil podpisuje kontrakt z Lancasterem (dziś Coty) i z oszczędności własną twarzą lansuje swoje pierwsze perfumy: Jill Sander Woman Pure. Sukces przerasta najśmielsze wyobrażenia. Perfumy Sander w zachodnich Niemczech okazują się czwartą marką najchętniej kupowanych zapachów świata, zaraz po Chanel, Lancome i Estee Lauder. Pieniądze płyną szerokim strumieniem – to na tych wpływach projektantka zbuduje swoje modowe imperium (po latach lwią część udziałów wykupi włoska luksusowa Prada; ta sama, u której ubiera się diabeł ;-)), a następnie otworzy firmowe salony na całym świecie. I przez dłuższy czas utrzyma ideę osobistego reklamowania kosmetyków – już nie z powodu cięć w wydatkach, a koncepcji utożsamiania się z własnym produktem.
Nazywana The Queen of Less, czyli (dosłownie) „Królową Mniej”, stawiana jest w jednym rzędzie z innymi największymi projektantami rodem z Niemiec, w tym naturalnie Karlem Lagerfeldem (Chanel) i Wolfgangiem Joopem (klik). Sama Sander źródeł swego stylu doszukuje się w Bauhausie**. Oznaczałoby to, że ze swoimi zgeometryzowanymi cięciami, prostotą oraz funckjonalnością form i wysoką jakością wykonania jest świadomą kontynuatorką niezwykłej szkoły mistrzowsko łączącej sztukę z rzemiosłem.
Ach, i na koniec, żebyście nie posądzili mnie o bezrefleksyjną laurkę, napiszę jeszcze, że nazwa Queen of less pasuje do asortymentu Sander jak ulał z bardzo wielu względów, również tych rzadziej wspominanych. Na przykład, jak już sobie klikniecie na stronę https://www.jilsander.com/en-de to zdecydowanie będziecie mieć wszystkiego less, czyli mniej: najpierw oddechu (z zachwytu, jakie to ładne, a potem, jak zobaczycie cenę, to też będzie trudno oddychać), a następnie możecie mieć znacząco mniej na koncie (jeśli zdecydujecie się na zakup).
Na szczęście zawsze jest jakieś wyjście. Po pierwsze, można te cuda potraktować w kategorii inspiracji i ćwiczenia własnej odzieżowej prostoty, niekoniecznie kupując, a obserwując tendencje i rozwiązania. A po drugie, skorzystać z tego, co proponują niemal wszystkie wielkie marki, czyli odrobiny luksusu w rozsądnej cenie i kupić flakon perfum. Bo perfumy spod logo Sander są takie jak jej ubrania (i jak Bauhaus): w nowoczesnych ergonomicznych flakonach skrywają intrygujące zapachy, które dyskretnie i elegancko otulają właścicielkę. To doskonały pomysł na prezent. I dla innych, i dla siebie 😉 . Polecam!
Tschüss!
*w niemieckich artykułach nazywano te kolekcję modą „cebulową”, „na cebulkę” lub ubieraniem się warstwami. Może mało wyrafinowanie, ale oddaje charakter rozwiązań.
**Bauhaus – w latach 1919-1933 jedna z najważniejszych szkół projektowych, architektonicznych i artystycznych, zlokalizowana w Niemczech, ale odzwierciedlająca modernistyczne idee ogólnoeuropejskie; początkowo z siedzibą w Weimarze, następnie w Dessau i Berlinie. Wywarła olbrzymi wpływ na współczesną architekturę i sztukę.
Ważne: pragnę zaznaczyć, że nie czerpię żadnych korzyści majątkowych z opowiadania o firmie Jil Sander; żaden z załączonych linków nie jest linkiem afiliacyjnym.
I jeszcze: Jil Sander to nie jedyna niemiecka marka, o której piszę na blogu. Miłośnikom perfum polecam moją Opowieść o Tosce (klik) i Mercedes Rose (klik), a fanom motoryzacji wpis o samochodach i pięknej córce pana Jellinka (klik). Miłej lektury!
Jeśli czytasz i lubisz to, o czym piszę na blogu, kup moją książkę i wesprzyj mnie w ten sposób jako autorkę. To dla mnie ważne.
Zamów książkę →
Bardzo ciekawy wpis. Gdzieś kiedyś przemknęło mi to nazwisko ale zupełnie nie kojarzyłam go z modą, a tym bardziej o niemieckim rodowodzie.
Dzięki, cieszę się, że się spodobało 🙂 i pozdrawiam w Nowym Roku!